sobota, 4 kwietnia 2015

Jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, przedstaw mu swoje plany

Wesołych świąt i wesołej lektury, sztamaki!
(Tak naprawdę to znów polecamy pudełko chusteczek, ponieważ w ten piękny wielkanocny wieczór postanowiłyśmy zrujnować wam życie miniaturką o Benie i Minho, w której kanony z filmu i książki są nieco pomieszane, by sprawić, że owa miniaturka była jeszcze bardziej bolesna)
Enjoy!
____________________________________________


– Minho! – Krzyk Bena odbił się głuchym echem od ścian Labiryntu. Powoli zbliżała się godzina zamknięcia wrót i chłopak czekał, aż jego przyjaciel opuści sektor ósmy i dołączy do niego, by razem mogli pokonać fragment sektora siódmego i we dwójkę wrócić do Strefy.
Tak naprawdę nie powinien czekać, to było wbrew zasadom. Ale dopóki nikt poza nimi o tym nie wiedział, Ben nieszczególnie się tym przejmował. To Minho był Opiekunem Zwiadowców i to on pilnował przestrzegania tych reguł.
Z początku, gdy Ben zostawał, by na niego czekać, Minho się wściekał i krzyczał. Uważał to za głupie, lekkomyślne i przede wszystkim niebezpieczne. Nie wydał go jednak Zgromadzeniu, po jakimś czasie przestał się nawet o to pieklić. Ben odniósł wrażenie, że to dlatego, że tak naprawdę mu to nie przeszkadza – nikt nie lubił przebywania w Labiryncie, zwłaszcza w samotności.
Ben spojrzał na zegarek. 16:57.
Trzy minuty i zgodnie z ich umową będzie musiał wracać sam. Ustalili, że mogą czekać na siebie tylko do 17:00, ani sekundy dłużej. Od tej chwili do zamknięcia wrót pozostawała zaledwie godzina i żaden z nich nie chciał ryzykować zagrożenia życia drugiego.
– Minho! – zawołał znowu. Cisza.
Zaniepokojony, obserwował szybko biegnące wskazówki zegara. Przesuwały się po tarczy w zastraszającym tempie, zdecydowanie za szybkim. Ben nigdy nie wiedział czy to Labirynt, czy po prostu panujące w nim napięcie i adrenalina powodowały to, że czas płynął tu o wiele szybciej, niż którykolwiek ze Zwiadowców by chciał.
Dwie minuty.
Rozejrzał się nerwowo dookoła. Z miejsca, w którym stał biegły cztery drogi, które wyznaczane były przez wysokie mury, obrośnięte gęstym bluszczem. I choć chłód i bezwietrzność Labiryntu zawsze go niepokoiły, teraz były nie do zniesienia. Cisza aż dźwięczała w uszach, wszystkie nerwy miał boleśnie napięte. Czuł, jak z każdą mijającą sekundą denerwuje się coraz bardziej. Bał się, lecz bardziej o Minho niż o samego siebie.
Wybiła 17:00.
Ben spojrzał na korytarz prowadzący do Strefy, a następnie na ten, z którego zawsze wybiegał Minho. Jego wahanie trwało tylko krótką chwilę. Zostaje.
Wiedział, że gdy tylko Minho wróci, będzie wściekły, ale nie przejmował się tym. Nie chciał wracać bez niego, nawet jeśli oznaczałoby to, że nie wróci do Strefy.
Minuty mijały, a Minho nie nadbiegał. Ben przygryzł wargę ze zdenerwowania. 17:04.
Ostatnim razem, gdy Minho się spóźnił, Ben również został. Olał ich umowę i czekał, tak jak teraz. Z tym, że ostatnim razem Opiekun pojawił się tylko dwie minuty po czasie. Tylko dwie.

Dwie minuty. Minho nie było tylko dwie minuty, ale Ben wiedział, że to o dwie minuty za długo. Nerwowo kręcił się w kółko, gdy nagle coś usłyszał. Zatrzymał się gwałtownie i wbił wzrok w zachodni korytarz, kiedy zza zakrętu w końcu wybiegł Azjata. W biegu rzucił wzrokiem na zegarek na swoim nadgarstku, po czym zmarszczył brwi.
Ben wiedział, że zaraz będzie świadkiem wybuchu złości porównywalnego do erupcji wulkanu, ale nie przejmował się tym. Minho był cały i zdrowy, to najważniejsze. Poczuł niewyobrażalną ulgę rozchodzącą się po jego ciele. Radość z widoku żywego przyjaciela była o wiele większa niż obawa przed jego reakcją.
Minho zatrzymał się przy Benie, żeby złapać oddech.
– Nie powinno cię tu być – powiedział sucho, pomiędzy sapnięciami. Znowu popatrzył na zegarek – od jakichś trzech minut.
– Gdybyś się teraz nie zjawił, wróciłbym – skłamał blondyn.
Minho uśmiechnął się krzywo, kręcąc głową.
– Miałeś wracać, gdy tylko nie stawiłem się o siedemnastej, krótasie – warknął, po czym wyprostował się gwałtownie. – Tyle znaczy dla ciebie umowa między nami?
– Wylaksuj, stary. Naprawdę...
– Obiecałeś, Ben.
Chłopak nie odpowiedział. Przygotowywał się na wybuch gniewu i wyzwiska, nie na zimną złość, która zabolała go o wiele bardziej.
Minho przeczesał włosy ręką i nic nie mówiąc ruszył truchtem w stronę wyjścia. Ben pobiegł za nim.
– Chciałem się upewnić, czy wszystko z tobą w porządku, to wszystko.
Nie otrzymał odpowiedzi.
Skręcili w prawo.
– Minho, proszę cię...
Cisza. Zakręt w lewo.
Przez kilka minut biegli w milczeniu. Nagle Minho zwolnił, przeszedł do zrównoważonego chodu i odwrócił się w stronę drugiego chłopaka.
– Gdybym się nie pojawił, wróciłbyś? – spytał, oddychając głośno. Jego głos był zaskakująco spokojny, choć chłodny jednocześnie. Twarz nie zdradzała niczego, ciemne oczy wpatrywały się w Bena z uporem.
Chłopak nie odzywał się przez chwilę. Znał odpowiedź zbyt dobrze i wiedział, że nie takiej oczekuje drugi Zwiadowca.
– Nie – odparł w końcu.
Nie patrzył na Azjatę. Nie chciał widzieć tego, jak chłopak zareaguje, nie chciał widzieć zmian zachodzących w jego twarzy. Chciał, żeby Minho po prostu zrozumiał, że mu na nim zależy.
Chłopak kilkoma stanowczymi krokami znalazł się przed Benem. Złapał go za koszulę i przysunął jego twarz do swojej.
– Nigdy. Na. Mnie. Nie. Czekaj – wycedził sucho.
Ben pokręcił przecząco głową. Nie mógł...
Minho popchnął chłopaka na ścianę.
– Nigdy, purwa! Zrozumiałeś mnie, egoistyczny fuju? Nigdy.
– Nie jestem egoistycznym... – zaczął głośno, ale Minho znowu mu przerwał.
– Ty nie rozumiesz, prawda? – Pokręcił głową i zaśmiał się gorzko. – Pomyślałeś chociaż przez chwilę, purwa, chociaż przez krótką chwilę, jakbym się czuł, gdyby te kilka minut zaważyło na twoim życiu, ty nic nie myśląca kupo klumpu?
– Te kilka minut równie dobrze może zaważyć na twoim życiu, sztamaku. – Ben również załapał za kołnierz przyjaciela. – Nigdy nie wrócę do Strefy bez ciebie, nie licz na to, że usłyszysz ode mnie inną deklarację, Minho.
Twarz Azjaty przybrała dziwny wyraz. Wpatrywał się w oczy Bena, dopóki ten znowu się nie odezwał.
– Słyszysz mnie? Zawsze będę na ciebie czekał.
I zanim Minho zdążył zareagować w jakikolwiek sposób, przyciągnął go za koszulę bliżej siebie i pocałował.


Ben ponownie spojrzał na zegarek. 17:06.
Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Minho powinien być z nim już od dawna, od dawna powinni być już w drodze powrotnej. Boże, dlaczego go jeszcze nie było?
Podniósł głowę do góry i spojrzał na błękitne, powoli ciemniejące niebo. Zawsze było takie samo, odkąd tylko się tu pojawił. Zawsze czysto niebieskie, bez ani jednej chmurki, nigdy nie było też na nim słońca. Świeciło, ale nigdy go nie widzieli, nawet cienie prawie nie zmieniały swojego położenia przez większą część dnia.
Mury Labiryntu były tak wysokie, że czasem mieli wrażenie, że sięgają samego nieba. Kiedyś próbowali wspiąć się na ich szczyt za pomocą drabiny, jednak podobnie jak próba spuszczenia kogoś w szybie Pudła, skończyło się to tylko śmiercią kolejnego Strefera.
Dlaczego ktoś ich tu umieścił, dlaczego komuś tak bardzo zależało na tym, żeby stąd nie wyszli? Nigdy nie mógł zrozumieć Stwórców. Pozwalali im umierać, tak po prostu. Przysyłali im zwierzęta, nasiona, ubrania, broń, materiały dla Zwiadowców, a jednocześnie nie robili nic, gdy któryś z nich zostawał na noc w Labiryncie. Ba, Ben był pewien, że to oni ich zabijali – przez Bóldożerców, w szybie, zrzucając Chrisa z drabiny... I po co to wszystko? Dlaczego?
Od czasu śmierci Jamesa Ben zadawał sobie te pytania jeszcze częściej niż wcześniej. Co noc, leżąc obok nerwowo kręcącego się przez sen Minho, zadawał sobie te same pytania, nie mogąc spokojnie zasnąć. Dlaczego Stwórcy pozwalali na tyle cierpienia, bólu i żalu w grupie nastolatków? Byli zbyt młodzi, by móc udźwignąć taką ilość goryczy i rozpaczy. Zbyt młodzi, by umierać i patrzeć na tyle śmierci.
Wielu z nich nie dawało sobie z tym rady. Mimo że w dzień nie dawali po sobie poznać, nie jeden z nich płakał po nocach, kulił się, pragnąc zniknąć, gdy tylko jakiś Bóldożerca zawył za murami Strefy. I każda z tych osób przynajmniej raz weszła do Labityntu. O ile życie w Strefie można było nazwać stosunkowo spokojnym, nikt, kto przynajmniej raz przeszedł przez wrota, a tym bardziej nikt, kto kiedykolwiek uszedł cało ze spotkania z Bóldożercą, już nie był taki sam. Już na zawsze miało mu utknąć w pamięci wszystko to, co zobaczył.
Ben bardzo dobrze pamiętał dzień, kiedy Alby wrócił do Strefy z rannym Newtem. Z Newtem, który próbował popełnić samobójstwo. Dopiero wtedy Ben zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Znajdował się w Strefie od jakichś dwóch miesięcy i nigdy nie myślał, że ktoś taki jak Newt może chcieć się zabić. Był najmilszym Streferem ze wszystkich, to on pomógł mu się zaadaptować w nowym miejscu, to on zawsze go pocieszał, to on zawsze mówił, że wszystko będzie ogay. Tamten dzień ukazał, że chłopak sam nie wierzył w to, co mówił. Ukazał potęgę Labiryntu i to, jak bardzo potrafi zniszczyć człowieka.
Ben przetarł dłonią zmęczoną twarz. 17:11. Tak bardzo chciał już wrócić, ale nie miał zamiaru ruszać się z miejsca bez Minho. Odkąd został Zwiadowcą i odkąd zginął James, Minho był dla niego najważniejszą osobą z wszystkich Streferów. Przez codzienne spędzanie większości dnia w Labiryncie, jego kontakt z innymi chłopakami mocno się ograniczył. Powoli go to wyniszczało, jednak nie chciał zrezygnować z biernego szukania wyjścia. Wiedział, że ono gdzieś jest i że je znajdą. Wiedział, że uda się im wszystkim stąd uciec.
17:13. Wtedy coś usłyszał. Wytężył słuch, a dźwięk się nasilił. Napiął wszystkie mięśnie, przygotowując się do biegu. To były kroki, zbliżające się kroki. Minho. Ale nie sam.
Minho wypadł zza zakrętu w pełnym biegu i na widok Bena zaklął siarczyście.
– Purwa, Ben! Uciekaj!
Chłopak jednak nie ruszył się z miejsca, dopóki Minho nie znalazł się wystarczająco blisko, a zza rogu nie wypadł Bóldożerca, przetaczając się po ziemi i wyrzucając ze swojego obleśnego cielska mechaniczne kończyny. Ben zerwał się do biegu dopiero, gdy Minho się z nim zrównał.
Biegli ramię w ramię, tak szybko, jak jeszcze nigdy żaden z nich nie pędził. Mury Labiryntu rozmywały się w jednolitą plamę, jednak wciąż mieli wrażenie, że Bóldożerca zamiast się oddalać, coraz bardziej depcze im po piętach.
Zakręt w prawo. Zakręt w lewo. Odbicie w lewo. Zakręt w prawo.
Ben był pewien, że czuje na karku przerażający oddech potwora. Pędził przed siebie najszybciej jak mógł, jednak wiedział, że to o wiele za wolno. Gdy obserwował Bóldożerców przez okna na ścianach Labiryntu, zawsze odnosił wrażenie, że nie należą do najszybszych stworzeń. Ten jednak toczył się, jakby od tego zależało jego życie. A prawda była taka, że od tego zależało ICH życie.
Wtedy Minho się potknął. Zawadził nogą o leżące na ziemi kłącze, które odcięli, by oznaczyć drogę i z głuchym jękiem uderzył o ziemię. Ben natychmiast wyhamował i zawrócił po przyjaciela.
 – Ben, purwa, nie czekaj na mnie! – wrzasnął Minho, podnosząc się szybko. – Uciekaj!
Chłopak złapał przyjaciela za ramię i pomógł mu wstać. Znowu ruszyli biegiem, o wiele metrów za blisko goniącego ich stwora.
– Purwa, jeżeli wrócimy do Strefy, obiecuję, że cię zabiję, ty egoistyczny krótasie!
Gdy Minho wykrzykiwał ostatnie słowa, Ben kątem oka zauważył zbliżające się jedno z odnóży Bóldożercy. Rzucił się w bok i ramieniem zepchnął Minho na ścianę. I wtedy poczuł, jak metalowy kolec wbija się w jego bok.
Krzyknął z bólu, trucizna powoli wypełniająca jego ciało momentalnie zaatakowała każdy z jego nerwów. Zatoczył się i upadł na ziemię. Słyszał krzyki Minho, jednak były odległe i zniekształcone, jakby znajdował się za wodospadem. Słyszał oddalającego się Bóldożercę, słyszał krew pulsującą w jego uszach. Cały obraz stojący mu przed oczami rozmazał się i zaszedł krwistoczerwonym kolorem.
Czy tak właśnie umrę?, pomyślał.
– Ben! – udało mu się wyłapać pojedyncze słowa Minho. – Nienawidzę… zostawiaj mnie... fuju... Proszę... Ben...
Ostatnie, co pamiętał, to silne dłonie chłopaka na jego ramionach. Potem była tylko ciemność.

Ben zrozumiał, że cały jego dotychczasowy światopogląd był jedną wielką kupą klumpu.
Zawsze utożsamiał ciemność z mrokiem, z czymś złym, a jasność ze światłem, z czymś pożądanym. Czarne było złe, białe było dobre. Aż do teraz.
Bo kiedy przyszła ciemność, odeszła świadomość. Chłopak stracił przytomność, nie czuł absolutnie nic. A gdy miejsce mroku zaczęło zastępować światło, błogi stan nieważkości zaczął mu się wymykać.
Wraz z jasnością wrócił ból. Niepojęty, niewyobrażalny, rozległy na cały wszechświat. Nie czuł bólu pochodzącego z miejsca użądlenia, w ogóle nie czuł bólu cielesnego. Zatarła się granica pomiędzy tym, co wewnątrz jego ciała, a tym co na zewnątrz. Bo ból był wszędzie. Uderzał w rdzeń mózgu Bena, a jednocześnie otaczał go ze wszystkich stron.
W pewnym momencie chłopak miał wrażenie, że rdzeń się rozpadł, a w raz z nim rozleciało się jego jestestwo. Że połączyło się z tym co go otaczało, że on sam stał się bólem. I właśnie wtedy wszystko się skończyło.
Jasność zgasła, momentalnie stając się ciemnością. Ben był pewny, że umarł i nawet się z tego cieszył.
Jednak po chwili z ciemności zaczęły wyłaniać się kształty. Kontury pomieszczenia, które wyostrzyły się jako pierwsze, nie przywodziły mu na myśl niczego znajomego. Znajdował się w dużej sali pełnej ekranów, komputerów i innych buczących urządzeń. Chociaż „znajdował się” było nieodpowiednim określeniem. Ben nie czuł swojego ciała. Miał wrażenie, że obserwuje wszystko z góry, krąży nad ziemią niczym rozbita materia. Pomieszczenie pełne było ludzi w białych fartuchach, kobiet i mężczyzn. Żadna twarz nie wydawała mu się znajoma, choć nie mógł być co do tego stuprocentowo pewny, ponieważ wszystkie wydawały się lekko rozmyte. Tylko jedna była wyraźna.
Thomas. Ten nowy, świeżuch. Stał z założonymi na piersi rękami, z zamyśloną miną wpatrując się w jeden z ekranów. Kiedy Ben podążył za jego wzrokiem, był pewny, że gdyby odczuwał bicie własnego serca, to właśnie w tym momencie by przystanęło.
Ekran wyświetlał tak dobrze mu znaną twarz.
Włosy Minho były trochę krótsze niż gdy widzieli się po raz ostatni. Chłopak wspinał się na ścianę Labiryntu, korzystając z plątaniny pnączy. Ekrany, które znajdowały się obok, podpowiedziały Benowi, że Minho wspiął się już na wysokość jakichś pięciu metrów. I właśnie wtedy źle chwycił pnącze i zaczął się panicznie miotać, uczepiony tylko jedną ręką. Kamera zarejestrowała każdy szczegół; widział dokładnie wykrzywioną w przerażeniu twarz Azjaty, spływającą mu po skroni smużkę potu.
Nie był w stanie na to dłużej patrzeć. W przeciwieństwie do Thomasa, który nie spuszczał wzroku z ekranu. Stał z kamienną twarzą, lekko przygryzając nasadę kciuka. Nie zrobił nic, tylko stał i patrzył.
Ben poczuł wściekłość. Nie poczuł jej w sobie, ponieważ nie miał siebie. Zdawało mu się, że wściekłość krąży po pokoju, tak samo jak on. A kiedy się z nią zderzył, powróciła jasność.
Nie miał pojęcia ile to tym razem trwało. Znowu się rozpadł, znowu stał się bólem.
Ale to się już nie liczyło. Po tym, jak odzyskał świadomość, otworzył oczy i usłyszał stłumione głosy też nie liczyło się zbyt wiele.
Dla Bena ważne było już tylko jedno. Żądza zemsty. Zawładnęła nim, tak jak wcześniej zawładnął nim ból. Ale wiedział co z tym zrobić, wiedział jak ją zaspokoić.
Thomas musiał zginąć.

Idąc w kierunku Ciupy, Minho wiedział, że po tym co się niebawem wydarzy, bezpowrotnie straci kawałek swojej duszy. Szedł tam bowiem w celu wyciągnięcia Bena.
Bardzo żałował, że na tym jego zadanie się nie kończyło. Miał wyciągnąć przyjaciela tylko po to, żeby zaprowadzić go na Wygnanie. Ukąszenie Bena to coś tragicznego. Było ciosem, najmocniejszym jaki w życiu dostał. Ale jak się okazało – było tylko prologiem.
Cierpienie Bena to przerażający wstęp do tej historii, zaatakowanie Thomasa i strzał Alby'ego dramatycznym zwrotem akcji, a przeżycie postrzału i skazanie Bena na Wygnanie – punktem kulminacyjnym, po którym nie było już czego zbierać. W Minho po prostu coś umarło i nikt nie mógł na to nic poradzić.
Kiedy Minho usłyszał o domniemanej śmierci Bena, wpadł w szał. Rzucił się na Przywódcę i był pewien, że udusiłby go gołymi rękoma, gdyby nie powstrzymali go Newt z Winstonem. Zanim uspokoił się na tyle, żeby dali radę wszystko dokładnie mu wytłumaczyć, zdążył trafić Newta łokciem w zęby, prawie złamać nos Winstonowi i stłuc kilka szklanek.
Po wyjaśnieniach wcale nie było lepiej. Nie mógł zrozumieć Alby'ego i tego, że trafił chorego strzałą. Wprawdzie atak na innego Strefera był czymś niedopuszczalny, ale przecież Ben nie zrobił tego świadomie.
Gdy dowiedział się, że Ben jednak żyje, ale został skazany na Wygnanie, nie było mowy o żadnym szale. Mógł tylko siedzieć i powolutku dryfować po otchłani, która była mieszaniną beznadziei, bezsilności i poczucia winy. Szedł przecież zabić swojego przyjaciela. Wiedział, że nie może parafrazować. Wygnanie było jednoznacznym wyrokiem śmierci. Nie mógł sobie wyobrazić gorszego końca.
W końcu dotarł do Ciupy. Widok Bena był gorszy od wszystkiego, co w życiu widział. Wyglądał jeszcze gorzej niż podczas Przemiany. Siedział skulony w rogu. Resztki tego, co kiedyś było ubraniem wisiało na wychudzonym ciele chłopca jak na strachu na wróble. Brudne i poszarpane szmaty odsłaniały skrawki posiniaczonej skóry, miejscami było widać ciemne żyły oplatającego jego ciało niczym pajęczyna. Zakrwawiony bandaż zajmował większość twarzy i głowy, lecz mimo tego, nie dało się nie zauważyć wybałuszonych oczu, przepełnionych czystym przerażeniem i rozpaczą.
Na widok Minho zaczął mamrotać coś pod nosem. Azjata podszedł bliżej, żeby móc cokolwiek zrozumieć.
– On jest zły – powtarzał zachrypniętym głosem. – On jest zły, Minho. On jest zły, on jest zły, on jest zły.
Szlochając, kiwając się w przód i w tył i szczelnie oplatając nogi ramionami, patrzył załzawionymi oczami z rogu Ciupy na swojego bliskiego przyjaciela i powtarzał tylko te słowa.
Minho z ciężkim sercem podszedł do Bena. Złapał za ręce związane grubym sznurem za karkiem i podciągnął do góry. Wyszedł z nim na zewnątrz i prowadząc przed sobą, dotarł do kręgu Streferów stojących przy zachodnich wrotach.
Jego serce wykonywało następne uderzenie, zanim jeszcze dobrze skończyło poprzednie. Rozciął sznury krępujące ręce chorego przyjaciela i odszedł kilka kroków.
W końcu Alby przemówił twardym, uroczystym tonem.
– Benie z grupy Zwiadowców, zostałeś skazany na Wygnanie za próbę zabójstwa Thomasa Njubi. Tak postanowili Opiekunowie, a ich słowo jest święte. Twa noga nigdy już nie przekroczy progu tego miejsca. Nigdy.
Wtedy Ben spojrzał na tłum. Przeleciał go wzrokiem i w końcu zatrzymał się na Minho, patrząc mu prosto w oczy. Azjata w jednej chwili zapomniał jak się oddycha.
– Minho, proszę – załkał rozpaczliwie – Błagam cię, zrób coś.
Patrzył na blade, wychudłe i trzęsące się ciało Bena, jego zapadnięte policzki, przekrwione oczy wypełnione strachem i niemą prośbą o litość. Patrzył na łzy spływające po jego mokrej twarzy, na smarki kapiące z nosa, na to jak łka i szlochając stara się złapać powietrze. Patrzył, jak chłopak wzrokiem błaga go o jakąś reakcję. Jednak Minho nie zrobił nic, nie był w stanie nic zrobić. Tylko patrzeć i usilnie próbować złapać powietrze. Walczył o nie, łapczywie wciągając wielkie hausty, ale miał wrażenie, że wszystkie znikają gdzieś po drodze do jego płuc.
Następne wydarzenia zlały mu się w jedną, wielką, niewyraźną plamę. Dudniący dźwięk zasuwających się wrót, drżąca ziemia pod ich stopami. Głośne zawodzenie i kwilenie Bena, jego krzyki i wrzaski. Streferów zmuszających chłopaka do opuszczenia Strefy. Jego sylwetka znikająca w ciemnym korytarzu i kamienne wrota zamykające się z głośnym hukiem.
Przez krótką chwilę wszyscy stali w milczeniu, jakby ostatni raz żegnali utraconego przyjaciela. Którego zabili. Potem każdy powoli zaczął się rozchodzić w swoją stronę.
Minho podszedł do wrót, próbując powstrzymać łzy. Oparł czoło o zimny mur, zaciskając dłonie w pięści.
– Przepraszam – wyszeptał drżącym głosem, jakby do siebie samego – Przepraszam, Ben. Purwa. Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
W uszach odbiły mu się ostatnie słowa, jakie wypowiedział do przyjaciela, kiedy ten był jeszcze żywy i zdrowy. „Jeżeli wrócimy do Strefy, obiecuję, że cię zabiję...”
Brawo, Minho, powiedział gorzko w myślach do samego siebie. Brawo, ty pitolony krótasie, dotrzymałeś obietnicy.

Następnego dnia Minho wbiegł do Labiryntu o tej samej porze, co zwykle. Bał się ujrzeć zmasakrowane ciało Bena przy wrotach, jednak nie znalazł żadnego śladu po chłopaku, czy Bóldożercach. Tak jakby Wygnanie wcale się nie odbyło, a Ben wcale nie zginął w tych murach.
Jednak Minho wiedział, jaka była prawda. Całą noc nie mógł spać, gdy tylko zamykał oczy, miał wrażenie, że słyszy wrzaski Bena pożeranego przez Bóldożerców.
A teraz biegł tymi samymi ścieżkami, które nieraz pokonywał z Benem. Jeszcze kilka zakrętów i dobiegnie do miejsca, w którym zawsze rozstawali i spotykali się,na początek i koniec dnia w Labiryncie. Czuł przejmujące zimno, mające swoje źródło w sercu i rozchodzące się po całym ciele. Nie wiedział, czy był na to gotowy.
Bardzo starał się nie zwalniać i biec tym samym tempem, jednak im bliżej był tego miejsca, tym gorzej się czuł. Ręce się pociły, oddech stawał się coraz płytszy.
Jeszcze tylko dwa zakręty.
Każdy krok był cięższy niż poprzedni. Minho miał wrażenie, że w miarę zbliżania się do tego skrzyżowania zwiększa się przyciąganie i że nie będzie w stanie tam dotrzeć, że zaraz się podda i zawróci. Jednak musiał to zrobić. Dziś, jutro, codziennie, dopóki nie znajdą wyjścia. Nie mógł sobie pozwolić na dzień przerwy, nawet pomimo okropnego bólu i pustki w sercu.
Celowo ominął miejsce w którym Ben został ukąszony. Jednak ich skrzyżowania nie mógł pominąć w żaden sposób, była to jedyna droga, którą mógł się dostać do sektora ósmego.
Teraz do zakrętu zostało tylko jakieś dziesięć metrów.
Osiem.
Pięć.
Dwa.
Minho wybiegł na prostą w pełnym biegu i zatrzymał się gwałtownie, prawie lądując na ziemi.
Nie. Nie, nie, nie, nie, nie.
Zasłonił usta dłonią, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. To nie mogła być prawda, to nie mogło dziać się naprawdę. Nie po tym wszystkim.
Naprzeciwko niego, dokładnie w miejscu, gdzie Ben zawsze stał, czekając na niego, oparte o zacieniony róg, leżało ciało Bena. A przynajmniej coś, co jeszcze wczoraj nim było.
Minho zatoczył się na ścianę, podtrzymując się masywnego kłącza. Na drżących nogach zaczął się zbliżać do martwego przyjaciela. Był pewny, że nie wytrzyma długo. Śniadanie, które pochłonął w biegu, usilnie starało się wydostać na zewnątrz.
Im bliżej podchodził, tym więcej szczegółów widział. Kończyny martwego chłopaka rozrzucone były we wszystkich kierunkach. Resztki ubrania były całe zakrwawione, krew błyszczała nawet na ścianach i podłożu, a było jej tak dużo, że sprawiała wrażenie czarnej. Tors Bena był zmasakrowany, kawałki mięsa odchodziły od połamanych żeber. Twarz była nietknięta, przez co Minho wyraźnie widział grymas przerażenia malujący się na jego twarzy, grymas, którego nie można było porównać do czego innego w świecie. Szeroko rozchylone usta, zastygłe w szaleńczym krzyku. Wybałuszone, przekrwione oczy, pełne tak wielkiego cierpienia, że Minho pękło serce.
Upadł na kolana i zwymiotował.
Zamknął oczy, ale nadal widział Bena. Wiedział, że tego widoku nie pozbędzie się już nigdy. A najgorsze było to, że wcale nie widział jego zmasakrowanego ciała. Widział tylko jego twarz. Mogłoby się wydawać, że chłopak śpi, gdyby nie ten grymas. Grymas... No właśnie, czego? Minho przez chwilę nie potrafił tego określić.
A potem to, z czym teraz utożsamiał twarz przyjaciela, uderzyło go z taką siłą, że prawie zwymiotował po raz drugi.
To była nienawiść.
Nienawiść, która zrodziła się w jego sercu, była niepowstrzymaną falą, rozchodzącą się po jego ciele. Nie mógł uwierzyć, że twarz przyjaciela, twarz którą kochał, stała się obrazem takiej goryczy – jego goryczy. Ale przecież to właśnie było to... Tym właśnie była nienawiść. Skazą na miłości.
Minho nigdy nie był człowiekiem sentymentalnym, nie próbował odkryć tajemnicy egzystencji. Był realistą, od wielkich przemyśleń wolał czyny. Zawsze starał się coś robić i rzadko się nad tym zastanawiał. Jednak teraz zalały go myśli, o które by się nie podejrzewał. Targały nim uczucia, jakich nigdy nie doznał.
Fala nienawiści dotarła do mózgu.
A wtedy już wiedział, w co, a raczej w kogo, było skierowane to żyjące w nim uczucie. Stwórcy. To oni byli wszystkiemu winni. To oni kierowali całym jego żałosnym życiem. Życiem każdego Strefera. Był marną marionetką, poruszającą się w takt wybranej przez nich muzyki. Piosenka, do której tańczył Ben już się skończyła. A powoli cichnące echo po niej, prezentowało się przed Minho, zmieniając wszystko. Zostawiając na jego sercu, na jego miłości bliznę, której nie zetrze już nic. Pozostawiając w nim nienawiść.
Poczuł, jak kiełkuje w nim wściekłość.
– Uważacie się za bogów, a nie jesteście nawet ludźmi! – wykrzyczał w niebo.
Minho bał się, że sam również może przestać być człowiekiem. Że zacznie nienawidzić sam siebie. Bo przecież przyczynił się do końca piosenki Bena. Po chwili jednak pokręcił głową.
Nie, nie. Wcale tak nie było. On nie miał na nic wpływu. Kompletnie na nic. Nie miał żadnej kontroli nad swoim życiem. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że mimo wszystko coś posiadał. Co prawda nie miał żadnych wspomnień, ale przecież mógł zadbać o nowe. Miał Bena, przyjaciół, nadzieję. Nie chciał przyznać tego przed samym sobą, ale miał też plany. Plany wybiegające poza mury Labiryntu.
Teraz już wiedział, że to wszystko było złudne. Nie posiadał niczego.
Niczego oprócz swojej nienawiści.

niedziela, 15 marca 2015

Here we go again

Dziś przygotowałyśmy dla Was tłumaczenie tej miniaturki, również z fandomu Więźnia Labiryntu. Tym razem jest to Newtmas, radzimy zaopatrzyć się w pudełko chusteczek i przygotować na mnóstwo feelsów.
______________________

Nie.
Żołądek Thomasa ścisnął się, gdy jedna z kamer wyświetliła na jego ekranie Newta, powoli wspinającego się na jedną ze ścian. Pospiesznie wcisnął kilka klawiszy, by cały jego ekran pokazywał blondyna. Z trudem złapał powietrze, gdy kamera się zmieniła, a nowy obraz pokazywał przód ciała Newta.
Chłopak płakał.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Thomas nie wiedział, co robić. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, wołać o pomoc. Musieli zrobić coś, by powstrzymać chłopaka przed tym, co zamierzał zrobić.
Thomas wiedział, co Newt planuje.
Niestety dla DRZESZCZu Newt był tylko Obiektem A5.
Thomas wstrzymał oddech. Newt chwycił w dłoń pierwsze kłącza, pnące się po murach. Widząc drżenie jego ręki, Thomas zaczął modlić się, by pot, spływający po skórze blondyna, zniechęcił go do tego.
Zamiast tego Newt zaczepił się drugą ręką. Kamera pokazywała łzy spływające powoli po jego twarzy. Ukazywały całą frustrację, którą wzbudził w Newcie Labirynt, ukazując ogrom tego, jak bardzo pomylona była ta sytuacja. Thomas chciał ochronić chłopca przed nim samym, uspokoić jego strach i gniew. Chciał, by któryś ze streferów zauważył depresję i myśli samobójcze Newta. Chciał, by zauważyli strach malujący się na jego twarzy za każdym razem, gdy musi opuścić Strefę i wkroczyć do Labiryntu. Chciał, by zauważyli jego przerażone oczy, ilekroć jakiś Bóldożerca zawyje w środku nocy. Chciał, by zauważyli wszystkie te rzeczy.
Thomas wiedział o depresyjnych myślach Newta, gdy tylko się pojawiły.
Widział substancje chemiczne w mózgach chłopców każdego dnia. Widział ubytki monoamin w mózgu Newta zaledwie rok po tym, jak został umieszczony w Labiryncie. Widział wewnętrzne objawy depresji. Ale dopiero teraz ujawniły się one na zewnątrz.
W tym momencie zdał sobie sprawę jak bardzo lubił Newta. Naprawdę go lubił. Lubił odwagę, uczciwość i spryt jakie chłopak posiadał. Był miły dla wszystkich streferów, zawsze pomagał nowym zaadaptować się w Strefie. Zawsze ich wspierał, pomagał odpocząć, zawsze mówił im, że wszystko jest okay.
Thomas chciałby, żeby Newt wierzył we własne słowa.
To nie powinno mieć miejsca.
Newt nie powinien mieć myśli samobójczych. Nie powinien czuć się odizolowany i uwięziony. Nie powinien być tak miły i radosny przed innymi, podczas gdy nocami wypłakuje nienawiść do samego siebie. Nie powinien chcieć się zabić.
Nie powinien wspinać się po kłączach na ścianę, domagając się tego, by jego życie zostało odebrane. Thomas chciał uderzać o biurko, krzyczeć na ekran. Chciał krzyczeć na Newta, za to co robił. Chciał wykrzyczeć do niego, że przecież wszystko będzie w porządku.
Ale nie mógł. Naukowcy nabraliby podejrzeń dotyczących jego lojalności, stosunku do organizacji i tego, co robią. Miał być spokojny i nie sprawiać kłopotów, nie miał prawa narzekać.
– Obiekt A5 wykazuje oznaki myśli samobójczych. Wspina się na ścianę numer 235 w strefie czwartej.
Żołądek Thomasa ścisnął się na słowa wypowiedziane przez jednego ze Stwórców DRZESZCZu. Thomas wygramolił się ze swojego krzesła i doskoczył do mężczyzny, łapiąc go za ramiona.
– Zrobimy coś? Przesuniemy ścianę, zanim wejdzie zbyt wysoko? Zepchniemy go? – jęknął bezradnie. Poziom jego adrenaliny wariował.
– Żartujesz chłopcze? To jest idealne dla naszych Zmiennych! – Mężczyzna zaśmiał się i odszedł, ignorując zmiany zachodzące w twarzy Thomasa.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Thomas pospiesznie wrócił na swoje krzesło, patrząc jak Newt wspina się coraz wyżej i wyżej. Jego twarz była czerwona, łzy z każdą chwilą spływały szybciej. Thomas czuł, jak pod jego własnymi powiekami także zaczynają się zbierać łzy.
– Tom?
Thomas odwrócił głowę, by ujrzeć Teresę patrzącą na niego z niepokojem. Zawsze ją lubił, choć oczywiście nie tak bardzo jak Newta. Lubił to, że troszczyła się o Streferów tak samo jak on. Po prostu w przeciwieństwie do niego, nie uzewnętrzniała swoich obaw tak bardzo.
– Obiekt A5 wspina się na jedną ze ścian. Wykazuje oznaki depresji i myśli samobójczych – wyjaśnił jej drżącym głosem. Spostrzegł, jak Teresa gwałtownie wciąga powietrze, a następnie patrzy na swój własny zestaw kamer. Thomas ponownie skupił swoją uwagę na Newcie.
Chłopak dotarł właśnie na szczyt kłączy, nie mógł wspiąć się wyżej. Thomas patrzył jak ręce i nogi Newta drżą, gdy tylko spojrzy na ziemię. Nawet nie zauważył, jak ręce zaczęły mu krwawić od tak silnego zaciskania ich na brzegach biurka.
Thomas omiótł wzrokiem inne kamery, by znaleźć Alby'ego zmierzającego w tamtą stronę. Nawoływał Newta, ostrzegając przed wrotami, mającymi zamknąć się za niedługo. Newt nie odpowiedział ani słowem.
Gdy Thomas spostrzegł zginające się kolana Newta, cały jego świat zamarł. Chłopak zamierzał skoczyć.
Nie! Nie! Nie!
Thomas krzyczał w swojej głowie. Newt wziął głęboki oddech.
Puścił się.
– Nie! – wewnętrzny krzyk Thomasa w końcu wydostał się na zewnątrz. – Nie! Nie! Nie! – wrzeszczał w kółko. Ledwo wyczuwając dłonie na swoich ramionach, zaczął się szarpać, zrzucając wszystko, co znajdowało się na jego biurku.
– Nie! – wrzasnął przez łzy, gdy ciało Newta uderzyło z impetem o ziemię. Poczuł delikatny przypływ nadziei, gdy Alby wybiegł zza zakrętu i, widząc Newta, zdał sobie sprawę z tego, co chłopak przed chwilą zrobił.
Thomas poczuł ukłucie igły na swoim ramieniu, ale był przytomny wystarczająco długo, by zobaczyć Alby'ego z łatwością podnoszącego rannego chłopca. Rzucił okiem na skan mózgu Newta i zobaczył, że ten nadal żyje.
Dzięki Bogu.
Nie przejmował się rozpaczą wymalowaną na twarzy Newta, tym jaki wydawał się być nieszczęśliwy, gdy zauważył, że się mu nie udało. Nie obchodziło go, jak mocno chłopak zaczął płakać, jak mocno szloch wstrząsał jego ciałem. Wciąż był żywy. Wszystko było z nim w porządku, choć upadek mógł spowodować trwałe problemy z nogą, która była teraz wykrzywiona pod dziwnym kątem.
Zaczął osuwać się w otchłań nieświadomości, kiedy ujrzał Teresę. Jej dolna warga drżała, oczy miała wilgotne.
– Nie mogę dłużej patrzeć, jak umierają – wyszeptał, zanim upadł na ziemię, nieprzytomny.

wtorek, 3 marca 2015

Trzy sny o tym samym [1] - Wiara we wroga

Mamy zaszczyt powitać was na naszym nowym (i kolejnym) blogu. Tym razem postawiłyśmy na miniaturki z różnych fandomów (zapraszamy do zakładki Kategorie, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej). Postaramy się wstawiać je regularnie, ale wiecie, jak to jest - szkoła, dodatkowe zajęcia, a czasem zwykłe lenistwo. Trzy sny o tym samym to cykl miniaturek zainspirowanych trylogią Jamesa Dashnera, który opowiada o dziewczynach z Grupy B.
Prosimy też o komentarze, bo jak powszechnie wiadomo, komentarze karmią wenę c;

Enjoy!                                        

Kath, Diana i Lydia


Diana


Z samej chwili przebudzenia w tym przedziwnym miejscu pamiętam jedynie tyle, że zastanawiałam się, czy potrafię jeszcze oddychać. Zanim otworzyłam oczy, miałam wrażenie, że uduszę się w ciemności, która napierała na mnie ze wszystkich stron. A potem nagle poczułam zapach świeżej trawy i gwałtownie wciągnęłam powietrze.
Znajdowałam się na jakiejś polanie, otoczonej kamiennymi murami. Słońce niemiłosiernie raziło mnie w oczy, więc na chwilę z powrotem je zamknęłam. Powoli usiadłam i nagle zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam niczego. Zupełnie niczego, oprócz własnego imienia – a przynajmniej miałam nadzieję, że to moje imię. Diana. Wydawało mi się strasznie staroświeckie, ale w jakiś sposób interesujące i uznałam, że w ostateczności mogę się tak nazywać.
Spróbowałam pomyśleć o swojej rodzinie, bo przecież musiałam jakąś mieć, nie mogłam znikąd pojawić się na tym świecie. Nie pamiętałam nikogo, żadnego człowieka, którego kiedykolwiek spotkałam. Boże, nawet imion. Co dziwne, potrafiłam przywołać obraz prawie wszystkiego: roślin, jakiegokolwiek zwierzęcia, większości przedmiotów; wiedziałam, jak wkurzający jest piasek w butach i jak pachnie miętowa pasta do zębów. Pamiętałam nawet zasady gry w siatkówkę, która wydawała się być okropnie nudnym sportem.
Chyba dopiero wtedy zaczęłam naprawdę panikować. Starałam się uspokoić oddech, bo teraz dla odmiany prawie dyszałam. Zanim usłyszałam krzyk pełen rozpaczy, zdążyłam pomyśleć, że zwariowałam.
Otworzyłam oczy, chociaż nie zdawałam sobie sprawy, że miałam przymknięte powieki. I właśnie w tym momencie przeżyłam kolejny szok. Na polanie wokół mnie siedziała około trzydziestka innych dziewczyn w bardzo różnym wieku. Te starsze wyglądały jedynie na zdezorientowane, młodsze prawie że płakały. To właśnie jedna z nich krzyczała. Siedziała nieopodal mnie i zastanawiałam się, czy naprawdę muszę do niej podejść.
Boże, co to ma być, pomyślałam. Miałam dziwne przeczucie, że nie jestem szczególnie dobra w opiece nad dziećmi. Wyglądało na to, że podejściem do dzieci różniłam się od blondynki o bardzo bladej skórze, która pierwsza podniosła się z ziemi i podeszła do płaczącej dziewczynki. Przytuliła ją i zaczęła pocieszać, jakby to była najzwyklejsza czynność na ziemi. Niestety kolejne nasze małe towarzyszki zaczęły płakać, więc więcej dziewczyn poszło w ślady blondynki.
Ociągając się, zrobiłam to samo, chociaż wolałabym rozejrzeć się po tym miejscu.
– Hej, hej, spokojnie. – Kucnęłam przy rudowłosej, piegowatej i bardzo zasmarkanej dziewczynce. Wyglądała na dziesięcio–, może jedenastolatkę i gdy o tym pomyślałam, uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, w jakim jestem wieku. Zmusiłam się do pogłaskania jej po włosach, chociaż mój mózg wysyłał naglące sygnały, że naprawdę powinnam zastanowić się, kto nas tu wysłał i dlaczego.
– Jak ci na imię? – zapytałam drżącym głosem.
Byłam zaskoczona jego brzmieniem, spodziewałam się raczej wysokiego, a okazał się niski i lekko zachrypnięty. Odchrząknęłam, ale nie dało to nic oprócz uświadomienia sobie, jak bardzo chce mi się pić.
– Julia – odparła pomiędzy chlipnięciami. – Gdzie jest moja mama?
Te cztery słowa sprawiły, że poczułam się kompletnie zagubiona.
– Sama chciałabym to wiedzieć, młoda.
Nie były to może szczególnie pocieszające słowa, ale naprawdę nie miałam ochoty na rozmowy z tym dzieckiem. W ogóle nie miałam ochoty na rozmowy z kimkolwiek, chciałam tylko zaszyć się w jakimś miejscu i spokojnie wszystko przemyśleć.
– Chcę stąd wyjść.
Julia spojrzała na mnie bardzo nieszczęśliwie, zupełnie niespodziewanie zerwała się z miejsca i zaczęła biec. Dopiero wtedy zauważyłam, że były cztery wyjścia z tej wydzielonej strefy, która, swoją drogą, miała rozmiar około siedmiu boisk do piłki nożnej. Julia biegła do jednej z wąskich szpar jakby od tego zależało jej życie. Nie było szans, żebym ją dogoniła, mimo to puściłam się za nią sprintem. Prawie ją złapałam, co było nieco trudne, zważywszy na moje krótkie nogi. A to oznaczało, że byłam niska – na pewno o wiele niższa od blondynki, która pierwsza podniosła się z trawy. Julia potknęła się, ale biegła dalej i wkrótce wkroczyła w ciemny korytarz.
Dobiegłam do wyjścia i zobaczyłam ją, znikającą za zakrętem. Zapewne poszłabym w jej ślady, gdyby w porę nie dotarło do mnie, że w ogóle był tam jakiś zakręt. Zatrzymałam się gwałtownie i zajrzałam w głąb tego… kamiennego czegoś. Widziałam zakręt w lewo i prawo, a trzecia droga wiodła prosto i kończyła się kolejnym rozstajem. Spojrzałam w górę; ściany były tak wysokie, że musiałam cofnąć się o kilkanaście kroków, by widzieć je całe.
Nagle usłyszałam za sobą głos, co sprawiło, że podskoczyłam. Obok mnie stała owa blondynka i jeszcze jakaś czarnoskóra dziewczyna o okrągłej twarzy, niewiele niższa od swojej towarzyszki.
– Czy to jest… – Blondynka przez chwilę zastanawiała się nad słowem, którego miała użyć.
– Utknęłyśmy w cholernym labiryncie – powiedziałam na tyle cicho, że mogły mnie usłyszeć tylko dwie dziewczyny stojące obok.
Coś mi mówiło, że nie powinnam o tym wrzeszczeć na całe gardło. Boże. Labirynt. Ktoś wsadził mnie i trzydzieści innych dziewczyn do środka labiryntu, a w dodatku odebrał wspomnienia.
Stałam w miejscu przez dobre pięć minut i miałam wrażenie, jakby mózg miał mi zaraz wybuchnąć. Chyba trochę mnie to przerosło. Cóż, przynajmniej nie zaczęłam się drzeć, a miałam na to wielką ochotę. Przełknęłam ślinę, po czym zapytałam:
– Powiemy reszcie?
– Oczywiście – odparła ciemnoskóra dziewczyna. – Chyba zasługują chociaż na to, no nie?
Blondynka tylko pokiwała głową i powoli poszła w kierunku reszty grupy. Młodsze dziewczyny trochę się już uspokoiły i stały ściśnięte w małej grupce, jakby to mogło je przed czymś uratować. Właśnie. Kto wie, co kryje się w tym labiryncie? Co, jeśli ktoś wysłał nas tu po prostu na pewną śmierć? Może jesteśmy za coś skazane i to jest nasze więzienie? Może popełniłyśmy jakąś zbiorową zbrodnię? Patrząc na niektóre dziewczyny, byłam skłonna w to uwierzyć. Ale dlaczego mieliby pozwolić nam o niej zapomnieć? Nic tu nie trzymało się kupy, jakbym faktycznie wylądowała w jakimś wariatkowie.
– Okej, posłuchajcie mnie – rozległ się głos tej ciemnoskórej. – Jestem Harriet, a to Sonya. – Wskazała na blondynkę i zamilkła na chwilę, jakby oczekiwała jakiegoś zbiorowego powitania, jednak wszystkie dziewczyny wpatrywały się w nią, czekając, co powie.
Natomiast ja przestałam zwracać uwagę na otoczenie. Próbowałam zmusić mózg do logicznego myślenia, ale było to trudne, jeśli miało się wrażenie, że pracował dopiero od godziny. Jakbym po prostu wyskoczyła z ziemi w wieku… no właśnie, w jakim wieku? Spojrzałam na nogi; miałam na sobie oliwkowe (kto w ogóle wybrał taki kolor?!) szorty z mnóstwem kieszeni, spięte paskiem, wszystko bez nazwy jakiejkolwiek firmy, która je wyprodukowała. Bluzka na krótki rękaw była trochę za duża, ale nie przeszkadzało mi to. Natomiast bardzo denerwowały mnie długie i ciemne włosy, które zasłaniały mi widok, gdy się schylałam. Poza tym wszystko wskazywało na to, że byłam całkiem niska i nieco… pulchna. Świetnie, wiedziałam mniej więcej, jak wyglądam, ale to nadal w niczym nie pomagało.
Stwierdziłam, że samej trudno będzie mi coś wymyślić, więc z powrotem skupiłam swoją uwagę na tym, co mówiły Harriet i Sonya.
– Myślę, że najpierw zajrzymy do tych pudeł. – Sonya wskazała na wielkie kartony, stojące w dziwnym zagłębieniu w ziemi. – Najlepiej będzie, jeśli przeniesiemy je pod ścianę – oznajmiła i wszystkie dziewczyny (a przynajmniej te przytomne, bowiem okazało się, że niektóre zemdlały, gdy dowiedziały się, że jacyś wariaci zamknęli nas w labiryncie pełnym nie wiadomo jakich rzeczy) zaczęły pracę.
Zagłębienie okazało się być czymś w rodzaju windy i zgodnie uznałyśmy, że na razie nie będziemy o tym dyskutować. Tego dnia doświadczyłyśmy już wystarczająco dużo dziwnych wydarzeń, kolejne nie były nam potrzebne. Znalazłyśmy śpiwory i hamaki, jedzenie i mnóstwo innych przydatnych rzeczy, chociaż miałam przeczucie, że nasze potrzeby będą o wiele większe i dużo przedmiotów będziemy musiały zrobić własnymi rękami. Kiedy skończyłyśmy pracę, byłam tak zmęczona, że wzięłam z jednej ze skrzynek dwa jabłka i usiadłam, opierając się plecami o chłodną ścianę. Nie zamierzałam się stamtąd ruszać do końca dnia, o ile kiedykolwiek nastąpi. W aktualnej sytuacji nie byłam niczego pewna i miałam dziwne wrażenie, że ten stan rzeczy nie zmieni się w najbliższym czasie.


Katherine


Jutro minie miesiąc.
Miesiąc odkąd obudziłam się w Pudle, oszołomiona, przerażona i zagubiona. Na dodatek otoczona grupką innych dziewcząt, znajdujących się w wyższym lub niższych stanie psychicznego rozpadu. Dokładnie miesiąc, odkąd Pudło wyrzuciło nas w miejscu, które z pozoru wyglądało nieszkodliwie, można nawet powiedzieć, że sielankowo.
Taak, Strefa była rajem dla aspołecznych rolników.
Jutro po raz trzydziesty otworzę oczy pod niebem, które powinno być bezkresne, jednak znowu będzie mi się wydawać, że i ono się kończy. Kończy się w miejscu, w którym z ziemi wyrasta masywny mur Labiryntu. Tak naprawdę mur wznosił się na wysokość kilkudziesięciu metrów, ale zawsze miałam wrażenie, że sięga dużo dalej, że wznosi się ponad wszystko, nawet ponad niebo.
– Katherine, śpisz? – dobiegło mnie pytanie Diany.
Obie leżałyśmy na hamakach, wpatrując się w gwiazdy, podczas gdyby powinnyśmy spać już od dobrej godziny. Miałam nadzieję, że przynajmniej ona trochę sobie pośpi, ale w chwili, w której nocną ciszę przeciął jej głos, moja nadzieja rozsypała w drobny maczek.
Zaczynałam wątpić w to, czy w strefowym słowniku istnieje pojęcie takie jak „spokojny sen”.
– Katherine?
Zacisnęłam powieki. Nie chodziło o to, że nie chciałam rozmawiać właśnie z Dianą. Przez ten miesiąc zdołałyśmy znaleźć wspólny język i to właśnie ta niewielka istotka o zaskakująco głębokim głosie była tą, której udało się nie zdenerwować mnie ani razu.
Nie, wcale nie chodziło o Dianę. Mój opór spowodowany był ponownym zagłębieniem się w ponurych przemyśleniach odnośnie pytania: „Gdzie ja, do cholery, jestem?”, które ustępowało tylko jednemu pytaniu – k i m j a j e s t e m ?
I tak to właśnie wyglądało co noc, już od prawie miesiąca.
Nie płakałam przez ten cały czas i teraz też nie zamierzałam. Ale byłam już naprawdę blisko. Czułam, jak łzy zbierają się pod powiekami, uporczywie szukając wyjścia. Bałam się odezwać z obawy, że zadrży mi głos.
– Kaath? – Diana sięgnęła po cięższą artylerię.
Zamrugałam kilkakrotnie i wzięłam głęboki oddech.
– Nie mów tak na mnie – syknęłam cicho, odwracając się twarzą w stronę koleżanki.
– Wiedziałam, że kłamczysz. – Twarz Diany była praktycznie niewidoczna, ale domyślałam się, że widnieje na niej krzywy uśmieszek.
– Zrujnowałaś moje marzenia o zostaniu najlepszą aktorką w Strefie – mruknęłam. – O co chodzi?
– Chce mi się siku – odpowiedziała przeciągle – ale nie chce mi się wstawać.
– Mam ci nadstawić garstkę? – zapytałam z cichym śmiechem.
– Wytrzymam, ale dzięki za propozycję. – Przez chwilę milczała. – Jutro minie miesiąc. Myślisz, że coś się wydarzy?
– Nie wiem, po prostu już nic nie wiem.
Pokiwała głową, jakby doskonale rozumiała o czym mówię. Właściwie to pewnie dokładnie tak było.
– Ja mam nadzieję, że tak – powiedziała, układając się wygodniej.
– A ja już nawet nie wiem, czy chcę ją mieć. – Mój głos był tak cichy, że nie miałam pewności, czy mnie w ogóle usłyszała.
– Co masz na myśli?
– A to, że straszny złamas z tej nadziei – wyrzuciłam z siebie. – No fajnie jest ją mieć, ale sama wiesz, jakie to uczucie, kiedy zaczyna odchodzić...
– Taa, ale w sumie co nam zostało oprócz niej? – odpowiedziała pytaniem.
– Pełne pęcherze – mruknęłam.
– A weź mi nie przypominaj – jęknęła, podkulając nogi.

***

Miałam gdzieś to cholerne słońce. Już pierwsze poranne promienie wybudziły mnie z niespokojnego snu. Postanowiłam jednak się na nie wypiąć i przewróciłam się na brzuch, wciskając twarz w niewielką poduszkę. Od tamtego momentu minęło może pięć minut, może pięć godzin, nie miałam pojęcia. Po prostu po jakimś czasie poczułam, że ktoś potrząsa mnie za ramię.
– Wstawaj, Katherine.
Moje zmysły nie funkcjonowały jeszcze jak należy, ale nie miałam wątpliwości, że to głos Diany. Mój osobisty, oddychający, mierzący troszkę ponad metr sześćdziesiąt budzik, tak bym ją określiła.
Z głośnym jękiem podniosłam się do pozycji siedzącej i spojrzałam na nią spode łba.
– Tak, masz rację, patrz się na mnie tak, jakby to ja wymyśliła poranki – skomentowała, wiążąc włosy w luźny warkocz.
– Pewnie to właśnie przez to cię tu zamknęli. – Wyplątałam się z koca i powoli stanęłam na nogach. Przeciągnęłam się leniwie i spojrzałam w stronę jadalni. Większość dziewczyn już tam była.
– Ciebie pewnie za zbyt pozytywne nastawienie do życia. Chodźmy.
Na śniadanie, nasza etatowa kucharka, Micha (która tak naprawdę miała na imię Betty, ale chyba powoli zaczynałyśmy o tym zapominać) podała kaszę mannę, której nie cierpiałam. Ale w Strefie nie można było narzekać na jedzenie; osłodziłam czterema pełnymi łyżeczkami cukru i jakoś poszło.
Na łazienkę też nie można było narzekać. Trzeba było po prostu się uwijać. W prysznice wmontowane były zegary, ciepła woda leciała tylko przez trzy minuty. Tak więc po przymusowo szybkim prysznicu, udałam się pomóc w sadzeniu truskawek, których nasiona przyjechały w ostatniej dostawie.
Około południa przyszła po mnie Harriet, która nieoficjalnie nami przewodziła. Nikt jeszcze tego nie ogłosił, ale tak było od samego początku. Sadzenie truskawek nigdy nie było zbyt porywającym zajęciem, ale kiedy tylko Harriet zawołała mnie po imieniu, całkowicie straciłam motywację do zabawy w ogrodnika. Wiedziałam, że to po to, żeby porozmawiać o Labiryncie.
Przez ten miesiąc część z nas zagłębiła się w nim dwa razy. Osobiście byłam tam tylko raz. I jeśli właśnie nie podejmowałam prób przypomnienia sobie czegoś z przeszłości, moje myśli wracały właśnie tam. Wędrówka, a raczej bieg przez Labirynt był nieporównywalny do niczego. Mury, zdające się stać tu od wieków, górowały nad człowiekiem, dotkliwie przypominając mu o jego kruchości i bezradności. Panujący tam chłód i wilgoć sprawiały, że mimo biegu, przez całe moje ciało przechodziły dreszcze. No i była jeszcze ta adrenalina.
Strach, wręcz namacalny. Uczucie, jakby ktoś dyszał ci w kark. Zanim tam weszłam, nie sądziłam, że niepewność może być podniecająca. Ale w Labiryncie właśnie tak było. Serce biło szybciej, myśli szalały, w żołądku się kotłowało, wszystko przez nieświadomość tego, co czeka cię za kilka metrów. Nowe przejście, wyjście, a może coś całkiem odwrotnego.
Niedawno zaczęłyśmy nazywać ich Bóldożercami. Półzwierzęta, półmaszyny, pokryte ohydnym śluzem. Wielkie na ponad dwa metry, a żeby było jeszcze ciekawiej, co jakieś dwadzieścia sekund wysuwały z cielska kolce, ostre jak brzytwa. Widziałyśmy te stwory przez niewielkie okienka w wewnętrznych ścianach Labiryntu. Zawsze w nocy, nigdy w dzień. Przez to właśnie decydowałyśmy się tam w ogóle zagłębić. Teoretycznie za dnia Labirynt był wolny od tych uroczych krzyżówek lodówki, szerszenia, krowy i ślimaka. Ale czy w takim miejscu może być w ogóle coś pewnego?
Planowałyśmy tam wrócić, najprawdopodobniej jutro. Z Labiryntu musi być jakieś wyjście, trzymałyśmy się tego i nie zamierzałyśmy puszczać. Przez cały miesiąc żadna z nas niczego sobie nie przypomniała, znikąd nie przyszło ocalenie. Labirynt był naszą jedyną nadzieją, a mimo to mało było ochotników do szukania wyjścia. Jeśli o mnie chodziło, byłam bardziej niż chętna.
Przez dobrą godzinę ustalałyśmy kto powinien tym razem zagłębić się w Labiryncie. Wybrałyśmy czwórkę, w której skład wchodziłam ja, Diana, Kira oraz Hazel. Kira była na oko siedemnastoletnią Azjatką o długich czarnych włosach i równie czarnych oczach. Była na obu wyprawach, szybko biegała i dużo widziała. Natomiast Hazel była niską blondynką o lekko skrzeczącym głosie, z manią na punkcie ogórków. Mówię całkiem serio – sama zasiała większość nasionek i pielęgnowała te, które już tu rosły z niebywałą dbałością, wręcz czułością. Zdaje mi się, że nie przepadała za mną od czasu, kiedy powiedziałam, że są lekko gorzkawe w smaku. Nie żebym rozpaczała z tego powodu, spokojnie obejdę się bez niej i jej ogórków.


***


Kiedy razem z Dianą wychodziłyśmy z Dziupli, zaczynałam czuć rosnącą ekscytację. Do Labiryntu miałyśmy wkroczyć dopiero jutro, ale perspektywa wejścia tam, perspektywa zrobienia czegokolwiek innego, wyczuliła moje zmysły.
– Masz już chyba jakiś nerwowy tik, przez cały czas zakładałaś włosy za uszy – odezwała się Diana. – Wykładałaś, zakładałaś, wykładałaś, zakła...
– Łapię – przerwałam jej. – Są już po prostu za długie.
Kiedy zjawiłyśmy się z Strefie, sięgały mi do ramion. Przez miesiąc zdążyły urosnąć już za łopatki. Niesamowicie mnie to denerwowało.
– Może zacznij je wiązać? – zapytała Diana z nutką ironii.
– Może je po prostu obetnę – mruknęłam i to było jak grom z jasnego nieba. – No właśnie! Obetniesz mi włosy, okay? Zaraz znajdziemy jakieś nożyczki i...
– Czekaj, czekaj – tym razem to ona mi przerwała – Przecież ja nigdy nikogo nie obcinałam.
– A skąd wiesz? Może zanim tu trafiłyśmy zamierzałaś zostać fryzjerką? – Nie czekając na jej odpowiedź, pognałam do pomieszczenia, w którym stacjonowali nasi medycy. Porwałam nożyczki z niewielkiego stolika i wróciłam do Diany.
– Ja nie wiem, Katherine – zaczęła niepewnie. – Na pewno zrobię to nierówno.
– No i kogo to obchodzi? Po prostu ciachniesz to siano nożyczkami i po sprawie.  – Pociągnęłam ją w stronę stolików stojących przy miejscu na ognisko.
Klapnęłam na ziemi, a ona usiadła na ławce za mną.
– Jesteś pewna? – zapytała, biorąc ode mnie nożyczki.
– Jak cholerka. – Odrzuciłam wszystkie włosy do tyłu. – Tnij.
– Dobra, pamiętaj, że ostrzegałam. – Złapała część moich włosów, ciągnąc mnie przy tym strasznie, zapewne całkiem niechcący. – Do karku? – upewniła się.
– Po prostu to zrób. – Usłyszałam charakterystyczny dźwięk ścinanych włosów. Trwało to góra dziesięć minut. Diana wstała i przypatrzyła się swojemu dziełu.
– No – mruknęła. – Gorzej niż wcześniej nie wyglądasz.
Już miałam jej odpowiedzieć, kiedy całą Strefę wypełnił intensywny dźwięk. Dźwięk przypominający wycie syreny.


Margo


Bądź dzielna.
Pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, gdy tylko odzyskałam przytomność, było powietrze. Gwałtownie wzięłam głęboki oddech, jakby miano mi za chwilę odebrać wszelaki dostęp do tlenu.
Wokół siebie widziałam tylko ciemność, nic poza tym. Podnosząc się, zaczęłam się cofać. Potknęłam się o coś leżącego na ziemi i wyrżnęłam do tyłu, uderzając przy tym o metalową ścianę. Przeklęłam siarczyście pod nosem, gdy przy uderzeniu coś metalowego spadło z góry i przywaliło mi w nos. Po chwili poczułam, jak ciepła krew spływa mi z nosa na wargi.
Wtedy podłoga zadrżała. Starałam się czegoś złapać, lecz wciąż nic nie widziałam. Podciągnęłam nogi bliżej, kuląc się w sobie. Nagle rozbrzmiały dźwięk metalowych łańcuchów i zgrzytu starej maszynerii odbił się jękliwym echem po metalowych ścianach miejsca, w którym się znalazłam. Wtedy do głowy przyszło mi tylko jedno określenie. Klatka.
Poczułam, jak coś szarpnęło, a jęk i zgrzyt się nasiliły. Jechałam do góry.
Przesuwając się głębiej pod ścianę, zakryłam twarz dłońmi. Margareth, moje imię.
Starałam się przypomnieć sobie resztę, ale nie potrafiłam. Czułam się pusta, jakby ktoś okradł mnie z wszystkiego – z mojego życia, z moich wspomnień, z samej mnie. Zabrał je i zostawił tylko imię, które z resztą było tak samo niepoprawne jak cała reszta. Nie należało do mnie, wiedziałam o tym. Odebrano mi wszystko.
Zacisnęłam oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek. Choćby najmniejszą rzecz, która kiedyś czyniła mnie... mną. Nie umiałam. Miałam wrażenie, że wszystkie wspomnienia, które jeszcze zdążyły się zachować, uciekają bez cienia szans na złapanie i zatrzymanie ich. Tak jakbyś próbował chwycić wodę w dłonie. Zostaną ci co najwyżej pojedyncze krople bez większego znaczenia. Moimi pojedynczymi kroplami były oczy. Duże, spokojne, niebieskie oczy. Z kurzymi łapkami w kącikach, ta osoba się uśmiechała. To był chłopak. Nie potrafiłam dokładnie przywołać jego twarzy, widziałam tylko oczy. I słyszałam tylko dwa słowa. „Bądź dzielna”.
Krzyknęłam z frustracji, zaciskając dłonie w pięści. Czemu nic nie mogłam sobie przypomnieć? Mój umysł działał bez żadnego zarzutu. Wiedziałam, jak funkcjonuje ten świat, potrafiłam przywołać wiele obrazów. Śniegu, plaży i szumiącego oceanu, nocnego nieba, jesiennego lasu. Potrafiłam przywołać różne widoki, dźwięki, zapachy, smaki. Jednak nic, co miało by związek z moim poprzednim życiem. Tylko te oczy i dwa słowa.
Podniosłam się na chwiejnych nogach, nie mogąc dłużej znieść swojej bezczynności. Oczy już przyzwyczaiły się do ciemności, widziałam ciemne kształty oświetlane tylko bladym i wyjątkowo marnym światłem, wydobywającym się z szybu i wpadającym do środka przez liczne szpary w ścianach. Kształty okazały się być pudłami i płóciennymi workami. Obeszłam całą klatkę, szukając czegoś, przez co będę mogła wyjść, gdy tylko winda, ciągnąca mnie w górę, się zatrzyma. Nie znalazłam nic. Na środek podłogi przeciągnęłam największe pudło i weszłam na nie, starając się znaleźć wyjście u góry. Podparłam sufit rękoma i z całą siłą, na jaką było mnie stać, spróbowałam podnieść go choć trochę do góry, licząc, że jest to coś w rodzaju klapy. Nie udało się.
– Cholera! – Zeskoczyłam na ziemię i z rozmachem kopnęłam najbliżej leżące pudło. Z jego wnętrza dobiegł mnie cichy skowyt.
Zdezorientowana odskoczyłam do tyłu, prawie zaliczając kolejną glebę. Klatka wciąż bujała się na boki i bynajmniej nie pomagało mi to w utrzymaniu równowagi. Mimo lekkiego niepokoju podeszłam do pudła, czy raczej jak się okazało, mniejszej metalowej klatki, i zdarłam z niej materiałową narzutę. Ku mojemu zaskoczeniu w środku zobaczyłam psa.
Przykucnęłam, a pies, zawodząc cicho, wycofał się w najdalszy kąt.
– Nie bój się – powiedziałam spokojnym głosem. – Nie zrobię ci krzywdy.
Szybko odszukałam zasuwę i  ją otworzyłam. Podsunęłam zwierzęciu swoją dłoń. Z początku nieufnie na nią spojrzało, jednak po dłuższej chwili wyczołgało się na zewnątrz, dając się głaskać i bezwstydnie się przymilając. Na klęczkach podeszłam do ściany i oparłam się o nią plecami. Pies podążył za mną i położył się obok.
Spojrzałam na niego. W tych ciemnościach widziałam tylko, że jego długa i gęsta sierść ma ciemny kolor z niewielkimi jaśniejszymi miejscami.
Pogłaskałam go delikatnie za uchem.
– Teraz jesteśmy tu tylko ty i ja, co?
Na dźwięk mojego głosu odwrócił głowę i spojrzał na mnie dużymi, błyszczącymi oczami. Szczeknął głośno w odpowiedzi.
– Cicho – upomniałam go, gdy metaliczne echo jego głosu boleśnie odbiło mi się w uszach.
Mijały minuty, a każda z nich przeciągała się w godziny. Miałam wrażenie, że spędziłam w tej klatce całą wieczność. Strach i frustracja w końcu ustąpiły miejsca skrajnej ciekawości. Sięgnęłam do najbliższego pudła i poszukałam otwarcia. Drewniane pudełko jednak nie spieszyło się, by mi pomóc. Chciałam je odwrócić, ale było wyjątkowo ciężkie. Uparłam się jednak i przewróciłam je na bok. Ze środka wydobył się dźwięk przypominający rozsypywane sztućce. Jeszcze bardziej zaintrygowana, ponownie obmacałam całe pudełko. Nie znalazłam żadnego zawiasu, zamka, czy czegokolwiek. Wyczułam jednak niewielką szparę między wiekiem a bokiem pudełka. Wsunęłam w nią palce i, nie zważając na ból, spróbowałam podważyć wieko, lecz nic z tego nie wyszło. Poczułam mokry nos mojego psiego towarzysza na policzku. Lekko odtrąciłam zwierzę ramieniem. Potrzebowałam otworzyć to pudełko. Teraz. Czułam, że mam na sobie luźne spodnie wojskowe, sięgnęłam więc rękami do kieszeni, które niestety były puste. Wtedy wpadłam na inny pomysł. Sprawdziłam wyżej i uśmiechnęłam się z tryumfem.
Szybko ściągnęłam skórzany pasek i za pomocą metalowej klamry podważyłam wieko na tyle, by móc wsunąć dłoń i wybadać, co jest w środku. I bynajmniej nie spodobało mi się to, co tam znalazłam.
W środku były noże. Różnej wielkości, ale wszystkie ostre, co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości.
Odsunęłam się od pudełka. Boże, dokąd oni mnie wiozą? Strach powrócił na nowo, ze zdwojoną siłą.
Budzę się w ciemnej, metalowej klatce, bez pamięci. W środku razem ze mną znajdują się pudełka z białą bronią i pies. To nie brzmiało dobrze. To brzmiało tragicznie.
Przygryzłam wargę, aż poczułam na języku smak krwi. Czy wiozą mnie na śmierć? Jeżeli tak, to dlaczego tak to ma wyglądać? Dlaczego odebrali mi pamięć? Po co im tyle noży? Po co im pies?
Jeżeli nie na śmierć to gdzie? Czy mógł to być rodzaj więzienia? Ale co mogłam zrobić, by być ukarana w taki sposób? W ogóle... ile mogłam mieć lat?
To ostatnie pytanie przeraziło mnie jeszcze bardziej niż pozostała reszta. Byłam okradziona z wszystkiego aż do tego stopnia, że nie wiedziałam, w jakim jestem wieku. Boże drogi, nie widziałam nawet, jak wyglądam.
Sięgnęłam dłońmi do swojej twarzy, ale poczułam tylko ból w obitym nosie. Świetnie. Miałam krótkie, rozczochrane włosy przewiązane jakąś szmatką – to wszystko, co udało mi się ustalić.
Zaczęłam się zastanawiać czy moja mama też miała takie krótkie włosy. Jak w ogóle wyglądała? A mój tata? Miałam w ogóle rodziców? Takich prawdziwych? Jeżeli gdzieś tam byli, dlaczego pozwolili na to, bym skończyła w taki sposób?
Wtedy sobie przypomniałam, tak nagle, że aż gwałtownie wciągnęłam powietrze. Mój brat. Miałam brata. Te oczy, te słowa. To był on.
Bądź dzielna”. Czy on wiedział? Wiedział, że wyląduję w takim miejscu, że nie będę nic pamiętała? Dlaczego miałam być dzielna, co mnie czekało?
Te wszystkie pytania tłukły się w mojej głowie, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. Wydałam z siebie głuchy jęk, na co pies leżący obok podniósł się i spojrzał na mnie uważnie.
Wtedy klatka, skrzypiąc i zawodząc, zatrzymała się z gwałtownym szarpnięciem. Głuchy odgłos metalu rozniósł się echem po pudle. Jeszcze przez chwilę klatka chwiała i kołysała się na boki, po czym w końcu zamarła. Potem była już tylko cisza.
Podniosłam się z ziemi i czekałam. Jednak nic się nie działo. Upłynęła może jakaś minuta i w końcu nie wytrzymałam.
– Pomocy! – wrzasnęłam, a pies zawtórował mi głośnym szczeknięciem. – Halo! Niech mnie ktoś stąd wypuści!
Podbiegłam do przeciwległej ściany i uderzyłam w nią pięściami. Oprócz głuchego echa nic mi nie odpowiedziało.
Ponownie krzyknęłam. Nic.
Po raz kolejny obeszłam klatkę, szukając wyjścia, jednak nie pojawiło się ono w żaden magiczny sposób. Miałam ochotę się rozpłakać. Przecież musiało być jakieś wyjście, którędyś musieli mnie tu wsadzić.
Wróciłam do pudełka z nożami. Wyciągnęłam ze środka dwa największe, jakie udało mi się złapać i skierowałam się do jednej ze ścian z prześwitującymi szparami.
Nagle nade mną rozległ się brzęk. Podniosłam wzrok w momencie, w którym na suficie pojawiła się cienka linia światła. Wyjście.
Patrzyłam, jak linia rozszerza się, a sufit, który okazał się być rozsuwanymi drzwiami, otwiera się ze skrzypieniem.
Światło zabolało moje przyzwyczajone do ciemności oczy. Odwróciłam wzrok, zasłaniając twarz ramieniem.
– O cholera – usłyszałam z góry.
– Co?
– Co się stało?
– Dajcie mi przejść!
– Niech ktoś powie, że tym razem to jakieś porządne kosmetyki, błagam.
– O co chodzi?
– Zaraz ci wsadzę ten łokieć tam, gdzie byś go mieć nie chciała, patyku!
– Ej, Kira, co tam jest?
– Przesuń się stąd, nie jesteś tu jedyna, łajzo!
Wciąż mrużąc oczy, wychyliłam się zza ramienia. Światło dalej mnie kuło, ale nie tak bardzo jak na początku. Teraz patrząc w górę, widziałam ciemne sylwetki, stojące dookoła wejścia do klatki. Dopiero po chwili nabrały wyraźnych kształtów, a mój wzrok, powoli przyzwyczajający się do światła, wyostrzył się, przez co w końcu mogłam ujrzeć twarze zebranych.
Z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że to same dziewczyny, nastolatki. Przepychały się, walcząc o miejsce nad wyrwą, by móc zobaczyć wnętrze klatki.
W końcu jedna z nich się odezwała.
– Przysłali nam dziewczynę.
Miałam wrażenie, że każda z nich wstrzymała oddech. Chwilę później zaczęły się przekrzykiwać i ponownie przepychać, tym razem, by móc zobaczyć mnie. Jakbym była jakimś eksponatem w muzeum.
– Zamknijcie się wszystkie! – Krzyk jednej z nich skutecznie uciszył całą resztę. Po chwili właścicielka głosu przedarła się przez tłum towarzyszek i zeskoczyła na nierozsunięty kawałek sufitu.
– Nawet się do mnie nie zbliżaj – warknęłam, wyciągając przed siebie rękę z długim nożem.
Dziewczyna była całkiem wysoka. Kucnęła, by móc na mnie spojrzeć z bliższej odległości. Miała ciemne, lekko kręcone włosy i mały nos. Policzki pod dużymi, czekoladowymi oczami miała lekko podpuchnięte. Popękane wargi wykrzywiła w kwaśnym uśmiechu. To przeważyło szalę, na której postawiłam chęć rozpłakania się i chęć wydłubania im oczu.
– I co się, kuźwa, głupkowato szczerzysz, co? – fuknęłam na nią, wymachując nożem. – Śmieszy cię, frajerko, że gniję w tej pieprzonej klatce?
Pies zawtórował kilkoma szczeknięciami, co podniosło mnie trochę na duchu. Przynajmniej nie byłam sama, wsparcie psa wciąż było lepsze niż wsparcie drewnianych skrzyń.
– Przyznajcie się wszystkie, że to wy mnie tu, kuźwa, wsadziłyście! Zadowolone z siebie, kuźwa, jesteście? Cholernie was to bawi, co nie? No powiem wam, że ja też się uśmiałam! Za wszystkie, kuźwa, czasy! Pieprzone... Kim wy w ogóle jesteście?
Ostatnie pytanie wykrzyczałam z uniesioną głową, patrząc butnie na oniemiałe nastolatki. Przez chwilę żadna z nich się nie odezwała, najgłośniejszym dźwiękiem był mój przyspieszony oddech. A potem stało się coś, co upewniło w przekonaniu, że otaczają mnie osoby z psychicznymi problemami. Kucająca przede mną dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i wydała z siebie krótkie parsknięcie.
– No, no – odezwała się, kręcąc głową – gadane to ty masz niezłe.
– Odejdź ode...
– Och, proszę. Oszczędźmy sobie tego, miałaś już swoje wejście smoka, wystarczy ci. Bądź łaskawa odłożyć ten nóż, wziąć kilka głębokich oddechów i wypakować stąd swoje kościste dupsko. Trzeba zobaczyć co z twoim nosem, bo krwista czerwień to zdecydowanie nie twój kolor.
Przez dłuższą chwilę patrzyłam na nią spod przymrużonych powiek. Bynajmniej nie takiej reakcji się spodziewałam. Niedbałym ruchem dłoni przetarłam miejsce nad wargą poplamione krwią z nosa.
– Wiesz co, niespecjalnie mnie obchodzi, co uważasz za mój kolor, a czego nie. Szczerze powiedziawszy, mam to bardzo głęboko w swoim kościstym dupsku – parsknęłam w odpowiedzi. Nieszczególnie pociągała mnie wizja wyjścia z metalowej klatki i stawienia czoła temu, co na mnie tam czekało. Miałam wrażenie, że wszystkie dziewczyny, na czele z kucającą nade mną brunetką, po prostu robią sobie ze mnie jaja. I nieszczególnie mi się to podobało.
– Jedyną rzeczą, która mnie teraz cholernie interesuje, a na którą nie raczyłaś mi łaskawie odpowiedzieć, jest to kim jesteście. Co tu się w ogóle dzieje i...
Zanim się dobrze rozpędziłam ze swoją listą interesujących mnie pytań, przerwała mi  kolejna dziewczyna, która wyszła przed tłum zebranych. Była niska, lekko przy kości, a długie, ciemne włosy miała związane w przerzucony przez ramię, luźny warkocz.
– Co to za szczeniak? – spytała.
– Masz na myśli psa czy ją?
Na te słowa aż się zagotowałam w środku. Ta sytuacja była jednym, wielkim żartem. Ledwo zdążyłam otworzyć usta, dziewczyna w kręconych włosach znowu zwróciła się do mnie.
– Masz zamiar się w końcu ruszyć, czy nie? Jak dla mnie możesz tu siedzieć, ale jeśli dobrowolnie nie wyjdziesz stąd przed upływem tygodnia, to mogę ci obiecać, że wytargamy cię siłą.
Wzięłam głęboki oddech. Bałam się tego, co mnie czeka na górze, jednak nie chciałam dłużej nic nie robić. Poza tym, póki co żadna z nich nie wyglądała na skłonną odpowiedzieć na którekolwiek z moich pytań. Zaczęło się po prostu świetnie.
Nie wypuszczając noża z dłoni postawiłam największe pudło do pionu i wspięłam się na nie. Złapałam się brzegu rozsuwanego sufitu i z pomocą dziewczyny wgramoliłam się na górę.
– Byłabyś tak miła i odłożyła ten nóż na bok, Szczeniaku? – spytała ta z warkoczem.
Wyprostowałam się gwałtownie i spojrzałam na nią  przymrużonymi oczami.
– Czy ty właśnie nazwałaś mnie...
– Szczeniakiem, dokładnie tak – odparła zakładając ręce na piersi. – A teraz bądź łaskawa ruszyć się stąd, by dziewczyny mogły wypakować Pudło.
Druga z nich złapała mnie za łokieć i wypchnęła na zewnątrz.
Wciąż byłam lekko osłabiona, od tego światła zakręciło mi się w głowie. Nie potrafiłam zrozumieć, gdzie jestem, ani tym bardziej – dlaczego. Nie potrafiłam zrozumieć zachowania tych dziewczyn, ani faktu, przez który nie widziałam tu żadnego chłopaka, ani żadnej osoby dorosłej. Nie rozumiałam sytuacji w jakiej się znalazłam, nie rozumiałam kompletnie nic.
Rozejrzałam się dookoła, czując na sobie ich spojrzenia i wytknięte palce. Słyszałam ich poszeptywania, jednak nie wsłuchiwałam się w nie, zbyt przejęta widokiem, jaki zastałam.
Znajdowałam się na terenie wielkości kilku boisk piłkarskich. Teren tworzył idealny kwadrat, otoczony wysokimi na kilkadziesiąt metrów, porośniętymi gęstym bluszczem, kamiennymi murami. Pośrodku każdej ze ścian znajdowała się wielka szczelina, za którymi ciągnęły się ciemne korytarze. Podłoże obrastała trawa, bliżej murów były to jednak kamienne płyty, spomiędzy których pęknięć wystawały nieliczne chwasty. W najbliższym rogu dostrzegłam lichy, drewniany budynek, mocno wyróżniający się na tle kamiennych ścian. W jego pobliżu rosło kilka drzew, jednak prawdziwy las znajdował się po drugiej części terenu, ale wyglądał na lekko obumarły. W innym narożniku dostrzegłam zagrody dla zwierząt i, zajmujące dość sporo miejsca, uprawy rolne. Najbliżej znajdującym się budynkiem, a przynajmniej jego imitacją, była stojąca na niewielkim podwyższeniu dwuścienna kuchnia polowa, a przynajmniej tak zakładałam, dostrzegając coś na kształt lodówki i kuchenki w jej rogu. Pod drewnianym dachem podwieszone były bukiety suszących się ziół i metalowe garnki. Przed kuchnią, na kamiennej płycie stało kilka dość sporych, krzywo zbitych stołów z równie krzywymi ławkami. Z powrotem wróciłam wzrokiem do jednej z wielkich szczelin. Czy to mogło być wyjście...?
– Gdzie ja jestem? – wydusiłam z siebie. Mój głos był teraz lekko zachrypnięty i nosowy.
Od środka zalewała mnie fala skrajnych emocji. Byłam przerażona, miałam ochotę jak najszybciej stąd uciec. Czułam się zagubiona i spanikowana, a jednocześnie lekko zaintrygowana. Po prostu chciałam, żeby ktoś w końcu mi wyjaśnił co się dzieje.
Podeszła do mnie dziewczyna z kręconymi włosami i położyła mi rękę na ramieniu.
– Wiesz, naprawdę współczuję ci chwili, w której dowiesz się wszystkiego.
– Nie strasz jej jeszcze bardziej, Katherine. – Dzięki dziewczynie z warkoczem w końcu poznałam imię jednej z nich. – Powodzenia. – Uśmiechnęła się do mnie niemrawo i dodała, odchodząc z Kath: – W tym miejscu to nie my jesteśmy twoimi wrogami.
– Chodź. – Poczułam, jak ktoś łapie mnie za nadgarstek. Odwróciłam się i spostrzegłam ciemnoskórą, krótko ostrzyżoną dziewczynę, która cały czas bacznie przyglądała mi się z boku. – Rozejść się! – wrzasnęła na pozostałe dziewczyny. – Nie macie innych rzeczy do roboty przypadkiem?!
Zaczęły się rozchodzić, choć widać było, że robią to z oporem. Idąc, oglądały się jeszcze za siebie, patrząc na mnie z nutką niepokoju i ciekawości. Przyjrzałam im się uważniej. Było ich może ze trzydzieści. Różnego wzrostu, różnej postury, różnej rasy, w różnym wieku. Miały na sobie zabrudzone ubrania, miejscami lekko poszarpane. Co one tu robiły?
Przy metalowej klatce, oprócz kilku z nich zajmujących się wynoszeniem pudeł na zewnątrz, zostałam tylko ja, ciemnoskóra dziewczyna i blondynka opierająca się plecami o stalowy maszt, na którego szczycie zawieszona była kolorowa flaga.
– Sonya, znajdź dla naszej nowej koleżanki jakiś śpiwór czy coś – ciemnoskóra zwróciła się do blondynki. Ta w odpowiedzi skinęła głową i bez słowa ruszyła w kierunku drewnianego budynku.
– Jestem Harriet – przedstawiła się dziewczyna, odciągając moją uwagę od odchodzącej Sonyi.
Nie odpowiedziałam. Nie ufałam jej. Nie ufałam żadnej z dziewczyn znajdujących się tutaj, nie ufałam temu miejscu, nie wiedziałam nawet, czy mogę ufać samej sobie.
– Co to za miejsce? Dlaczego tu jestem? Kim jesteście, skąd wzięłam się w tej klatce i dlaczego nic nie pamiętam? – wyrzuciłam z siebie.
– Chciałabym móc odpowiedzieć ci na wszystkie pytania, ale nie potrafię – odparła Harriet lekko wzruszając ramionami. – To jest Strefa, my jesteśmy Streferkami. Na resztę nie umiem ci udzielić odpowiedzi.
– Ale...
– Wiemy niewiele więcej niż ty. Jakiś miesiąc temu obudziłyśmy się tu, podobnie do ciebie, bez pamięci. Z tym, że nie było tu nikogo, kto by nam cokolwiek wyjaśnił. Trzydzieści sześć nastolatek pamiętających zaledwie swoje imię, bez bladego pojęcia, o co chodzi.
– Brzmi bardzo wiarygodnie – mruknęłam.
– Dzięki, że to powiedziałaś, sama bym na to nie wpadła – skomentowała, wywracając oczami, po czym ruchem ręki nakazała mi za sobą iść. – W tym momencie jest nas dwadzieścia siedem, dziewięć z nas nie żyje. Zginęły, próbując się stąd wydostać.
Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
– Jak... jak to?
– Widzisz te mury? – Kciukiem wskazała na obrośnięte bluszczem wysokie ściany. – Za nimi znajduje się Labirynt. Czaisz? Jakiś psychopata umieścił nas w Labiryncie, wcześniej wymazując nam pamięć. Umieścił grupę nastolatek, z czego najmłodsza może mieć jakieś jedenaście lat, w cholernym Labiryncie, a teraz przysłał nam kolejną. Nie wiem, czego oczekuje, naprawdę. Być może nie chcę wiedzieć. Teraz po prostu zamilknij, bo na większość z twoich pytań prawdopodobnie nie będę znała odpowiedzi. Zamilknij i słuchaj, bo nie będę powtarzać. Pokażę ci Strefę, powiem wszystko co wiem. Ale musisz mi obiecać jedno.
Zatrzymała się i spojrzała mi w oczy. Bałam się tego, co mogę za chwilę usłyszeć. Z każdym słowem serce biło mi coraz mocniej. Nie wierzyłam w to, co słyszałam, nie chciałam wierzyć.
– Od teraz jesteśmy w tym wszystkim razem, czymkolwiek by to nie było. Od teraz jesteśmy rodziną. Ja jestem twoją siostrą, a ty jesteś moją. Obiecaj mi, że wszystko, co będziesz robić w Strefie i za jej murami, będziesz robiła z uwzględnieniem dobra nas wszystkich. Obiecaj mi to.
Przez dłuższą chwilę tylko patrzyłam w jej ciemne, pełne zawziętości oczy. Byłam w tym miejscu zaledwie od kilku minut, a ona wymagała ode mnie takiej deklaracji. Jednak coś w wyrazie jej twarzy mnie poruszyło i nie mogłam odpowiedzieć inaczej.
– Obiecuję.
Harriet uśmiechnęła się, jej twarz złagodniała.
– Dobrze. A teraz chodź, pokażę ci wszystko.
Posłusznie ruszyłam za nią. Czułam się dziwnie. Jakbym zaczynała nowe życie, a wszystko, co zostawiłam za sobą, miało już nigdy nie powrócić. Nie chciałam dopuszczać do siebie tej myśli. Usilnie starałam się wierzyć, że gdzieś jest wyjście z tego Labiryntu. A przecież musi być, zawsze jakieś jest.
Idąc wolnym krokiem za tłumaczącą mi wszystko Harriet, za najważniejszy cel i priorytet obrałam sobie znalezienie wyjścia, odzyskanie pamięci i powrót do dawnego życia. Zamknęłam powieki, przywołując widok błękitnych oczu brata. Był wszystkim, co łączyło mnie z moją przeszłością. Wszystkim, czego kurczowo się trzymałam w tym nowym, dziwnym świecie i co nie pozwoliło mi się doszczętnie rozlecieć.
Wzniosłam twarz ku górze i spojrzałam w niebo. Przynajmniej ono wyglądało normalnie. I właśnie to sprawiło, że wstąpiło we mnie coś, co chyba można nazwać nadzieją. To niebo, które zawsze było takie samo. Niebo, łączące mnie ze wszystkimi dziewczynami tutaj. Łączące mnie z moim bratem. I łączące mnie z tą osobą, którą byłam kiedyś. Nieważne, czy byłam w Strefie, czy poza nią, cokolwiek to znaczyło. Było tam niebo, dokładnie takie samo jak tutaj. Miałam tylko nadzieję, że w Labiryncie również będzie tak wyglądać. I zamierzałam się o tym przekonać na własne oczy.
Bo przecież będę dzielna, prawda?