Z
samej chwili przebudzenia w tym przedziwnym miejscu pamiętam jedynie tyle, że
zastanawiałam się, czy potrafię jeszcze oddychać. Zanim otworzyłam oczy, miałam
wrażenie, że uduszę się w ciemności, która napierała na mnie ze wszystkich
stron. A potem nagle poczułam zapach świeżej trawy i gwałtownie wciągnęłam
powietrze.
Znajdowałam się na jakiejś polanie,
otoczonej kamiennymi murami. Słońce niemiłosiernie raziło mnie w oczy, więc na
chwilę z powrotem je zamknęłam. Powoli usiadłam i nagle zdałam sobie sprawę, że
nie pamiętam niczego. Zupełnie niczego, oprócz własnego imienia – a
przynajmniej miałam nadzieję, że to moje imię. Diana. Wydawało mi się strasznie
staroświeckie, ale w jakiś sposób interesujące i uznałam, że w ostateczności
mogę się tak nazywać.
Spróbowałam pomyśleć o swojej rodzinie,
bo przecież musiałam jakąś mieć, nie
mogłam znikąd pojawić się na tym świecie. Nie pamiętałam nikogo, żadnego
człowieka, którego kiedykolwiek spotkałam. Boże, nawet imion. Co dziwne,
potrafiłam przywołać obraz prawie wszystkiego: roślin, jakiegokolwiek
zwierzęcia, większości przedmiotów; wiedziałam, jak wkurzający jest piasek w
butach i jak pachnie miętowa pasta do zębów. Pamiętałam nawet zasady gry w
siatkówkę, która wydawała się być okropnie nudnym sportem.
Chyba dopiero wtedy zaczęłam naprawdę
panikować. Starałam się uspokoić oddech, bo teraz dla odmiany prawie dyszałam.
Zanim usłyszałam krzyk pełen rozpaczy, zdążyłam pomyśleć, że zwariowałam.
Otworzyłam oczy, chociaż nie zdawałam
sobie sprawy, że miałam przymknięte powieki. I właśnie w tym momencie przeżyłam
kolejny szok. Na polanie wokół mnie siedziała około trzydziestka innych
dziewczyn w bardzo różnym wieku. Te starsze wyglądały jedynie na
zdezorientowane, młodsze prawie że płakały. To właśnie jedna z nich krzyczała.
Siedziała nieopodal mnie i zastanawiałam się, czy naprawdę muszę do niej
podejść.
Boże, co to ma być, pomyślałam. Miałam
dziwne przeczucie, że nie jestem szczególnie dobra w opiece nad dziećmi.
Wyglądało na to, że podejściem do dzieci różniłam się od blondynki o bardzo
bladej skórze, która pierwsza podniosła się z ziemi i podeszła do płaczącej
dziewczynki. Przytuliła ją i zaczęła pocieszać, jakby to była najzwyklejsza
czynność na ziemi. Niestety kolejne nasze małe towarzyszki zaczęły płakać, więc
więcej dziewczyn poszło w ślady blondynki.
Ociągając się, zrobiłam to samo, chociaż
wolałabym rozejrzeć się po tym miejscu.
– Hej, hej, spokojnie. – Kucnęłam przy
rudowłosej, piegowatej i bardzo zasmarkanej dziewczynce. Wyglądała na
dziesięcio–, może jedenastolatkę i gdy o tym pomyślałam, uświadomiłam sobie, że
nie mam pojęcia, w jakim jestem wieku. Zmusiłam się do pogłaskania jej po
włosach, chociaż mój mózg wysyłał naglące sygnały, że naprawdę powinnam
zastanowić się, kto nas tu wysłał i dlaczego.
– Jak ci na imię? – zapytałam drżącym
głosem.
Byłam zaskoczona jego brzmieniem,
spodziewałam się raczej wysokiego, a okazał się niski i lekko zachrypnięty.
Odchrząknęłam, ale nie dało to nic oprócz uświadomienia sobie, jak bardzo chce
mi się pić.
– Julia – odparła pomiędzy chlipnięciami.
– Gdzie jest moja mama?
Te cztery słowa sprawiły, że poczułam się
kompletnie zagubiona.
– Sama chciałabym to wiedzieć, młoda.
Nie były to może szczególnie pocieszające
słowa, ale naprawdę nie miałam ochoty na rozmowy z tym dzieckiem. W ogóle nie
miałam ochoty na rozmowy z kimkolwiek, chciałam tylko zaszyć się w jakimś
miejscu i spokojnie wszystko przemyśleć.
– Chcę stąd wyjść.
Julia spojrzała na mnie bardzo
nieszczęśliwie, zupełnie niespodziewanie zerwała się z miejsca i zaczęła biec.
Dopiero wtedy zauważyłam, że były cztery wyjścia z tej wydzielonej strefy,
która, swoją drogą, miała rozmiar około siedmiu boisk do piłki nożnej. Julia
biegła do jednej z wąskich szpar jakby od tego zależało jej życie. Nie było
szans, żebym ją dogoniła, mimo to puściłam się za nią sprintem. Prawie ją
złapałam, co było nieco trudne, zważywszy na moje krótkie nogi. A to oznaczało,
że byłam niska – na pewno o wiele niższa od blondynki, która pierwsza podniosła
się z trawy. Julia potknęła się, ale biegła dalej i wkrótce wkroczyła w ciemny
korytarz.
Dobiegłam do wyjścia i zobaczyłam ją,
znikającą za zakrętem. Zapewne poszłabym w jej ślady, gdyby w porę nie dotarło
do mnie, że w ogóle był tam jakiś zakręt. Zatrzymałam się gwałtownie i
zajrzałam w głąb tego… kamiennego czegoś. Widziałam zakręt w lewo i prawo, a
trzecia droga wiodła prosto i kończyła się kolejnym rozstajem. Spojrzałam w
górę; ściany były tak wysokie, że musiałam cofnąć się o kilkanaście kroków, by
widzieć je całe.
Nagle usłyszałam za sobą głos, co
sprawiło, że podskoczyłam. Obok mnie stała owa blondynka i jeszcze jakaś
czarnoskóra dziewczyna o okrągłej twarzy, niewiele niższa od swojej
towarzyszki.
– Czy to jest… – Blondynka przez chwilę
zastanawiała się nad słowem, którego miała użyć.
– Utknęłyśmy w cholernym labiryncie –
powiedziałam na tyle cicho, że mogły mnie usłyszeć tylko dwie dziewczyny
stojące obok.
Coś mi mówiło, że nie powinnam o tym
wrzeszczeć na całe gardło. Boże. Labirynt. Ktoś wsadził mnie i trzydzieści
innych dziewczyn do środka labiryntu, a w dodatku odebrał wspomnienia.
Stałam w miejscu przez dobre pięć minut i
miałam wrażenie, jakby mózg miał mi zaraz wybuchnąć. Chyba trochę mnie to
przerosło. Cóż, przynajmniej nie zaczęłam się drzeć, a miałam na to wielką
ochotę. Przełknęłam ślinę, po czym zapytałam:
– Powiemy reszcie?
– Oczywiście – odparła ciemnoskóra
dziewczyna. – Chyba zasługują chociaż na to, no nie?
Blondynka tylko pokiwała głową i powoli
poszła w kierunku reszty grupy. Młodsze dziewczyny trochę się już uspokoiły i
stały ściśnięte w małej grupce, jakby to mogło je przed czymś uratować.
Właśnie. Kto wie, co kryje się w tym labiryncie? Co, jeśli ktoś wysłał nas tu
po prostu na pewną śmierć? Może jesteśmy za coś skazane i to jest nasze
więzienie? Może popełniłyśmy jakąś zbiorową zbrodnię? Patrząc na niektóre
dziewczyny, byłam skłonna w to uwierzyć. Ale dlaczego mieliby pozwolić nam o
niej zapomnieć? Nic tu nie trzymało się kupy, jakbym faktycznie wylądowała w jakimś
wariatkowie.
– Okej, posłuchajcie mnie – rozległ się
głos tej ciemnoskórej. – Jestem Harriet, a to Sonya. – Wskazała na blondynkę i
zamilkła na chwilę, jakby oczekiwała jakiegoś zbiorowego powitania, jednak
wszystkie dziewczyny wpatrywały się w nią, czekając, co powie.
Natomiast ja przestałam zwracać uwagę na
otoczenie. Próbowałam zmusić mózg do logicznego myślenia, ale było to trudne,
jeśli miało się wrażenie, że pracował dopiero od godziny. Jakbym po prostu
wyskoczyła z ziemi w wieku… no właśnie, w jakim wieku? Spojrzałam na nogi;
miałam na sobie oliwkowe (kto w ogóle wybrał taki kolor?!) szorty z mnóstwem
kieszeni, spięte paskiem, wszystko bez nazwy jakiejkolwiek firmy, która je
wyprodukowała. Bluzka na krótki rękaw była trochę za duża, ale nie
przeszkadzało mi to. Natomiast bardzo denerwowały mnie długie i ciemne włosy,
które zasłaniały mi widok, gdy się schylałam. Poza tym wszystko wskazywało na
to, że byłam całkiem niska i nieco… pulchna. Świetnie, wiedziałam mniej więcej,
jak wyglądam, ale to nadal w niczym nie pomagało.
Stwierdziłam, że samej trudno będzie mi
coś wymyślić, więc z powrotem skupiłam swoją uwagę na tym, co mówiły Harriet i
Sonya.
– Myślę, że najpierw zajrzymy do tych
pudeł. – Sonya wskazała na wielkie kartony, stojące w dziwnym zagłębieniu w
ziemi. – Najlepiej będzie, jeśli przeniesiemy je pod ścianę – oznajmiła i
wszystkie dziewczyny (a przynajmniej te przytomne, bowiem okazało się, że
niektóre zemdlały, gdy dowiedziały się, że jacyś wariaci zamknęli nas w
labiryncie pełnym nie wiadomo jakich rzeczy) zaczęły pracę.
Zagłębienie okazało się być czymś w
rodzaju windy i zgodnie uznałyśmy, że na razie nie będziemy o tym dyskutować.
Tego dnia doświadczyłyśmy już wystarczająco dużo dziwnych wydarzeń, kolejne nie
były nam potrzebne. Znalazłyśmy śpiwory i hamaki, jedzenie i mnóstwo innych
przydatnych rzeczy, chociaż miałam przeczucie, że nasze potrzeby będą o wiele
większe i dużo przedmiotów będziemy musiały zrobić własnymi rękami. Kiedy
skończyłyśmy pracę, byłam tak zmęczona, że wzięłam z jednej ze skrzynek dwa
jabłka i usiadłam, opierając się plecami o chłodną ścianę. Nie zamierzałam się
stamtąd ruszać do końca dnia, o ile kiedykolwiek nastąpi. W aktualnej sytuacji
nie byłam niczego pewna i miałam dziwne wrażenie, że ten stan rzeczy nie zmieni
się w najbliższym czasie.
Katherine
Jutro minie miesiąc.
Miesiąc odkąd obudziłam się w Pudle,
oszołomiona, przerażona i zagubiona. Na dodatek otoczona grupką innych
dziewcząt, znajdujących się w wyższym lub niższych stanie psychicznego rozpadu.
Dokładnie miesiąc, odkąd Pudło wyrzuciło nas w miejscu, które z pozoru
wyglądało nieszkodliwie, można nawet powiedzieć, że sielankowo.
Taak, Strefa była rajem dla aspołecznych
rolników.
Jutro po raz trzydziesty otworzę oczy pod
niebem, które powinno być bezkresne, jednak znowu będzie mi się wydawać, że i
ono się kończy. Kończy się w miejscu, w którym z ziemi wyrasta masywny mur
Labiryntu. Tak naprawdę mur wznosił się na wysokość kilkudziesięciu metrów, ale
zawsze miałam wrażenie, że sięga dużo dalej, że wznosi się ponad wszystko,
nawet ponad niebo.
– Katherine, śpisz? – dobiegło mnie
pytanie Diany.
Obie leżałyśmy na hamakach, wpatrując się
w gwiazdy, podczas gdyby powinnyśmy spać już od dobrej godziny. Miałam
nadzieję, że przynajmniej ona trochę sobie pośpi, ale w chwili, w której nocną
ciszę przeciął jej głos, moja nadzieja rozsypała w drobny maczek.
Zaczynałam wątpić w to, czy w strefowym
słowniku istnieje pojęcie takie jak „spokojny sen”.
– Katherine?
Zacisnęłam powieki. Nie chodziło o to, że
nie chciałam rozmawiać właśnie z Dianą. Przez ten miesiąc zdołałyśmy znaleźć
wspólny język i to właśnie ta niewielka istotka o zaskakująco głębokim głosie
była tą, której udało się nie zdenerwować mnie ani razu.
Nie, wcale nie chodziło o Dianę. Mój opór
spowodowany był ponownym zagłębieniem się w ponurych przemyśleniach odnośnie
pytania: „Gdzie ja, do cholery, jestem?”, które ustępowało tylko jednemu
pytaniu – k i m j a j e s t e m ?
I tak to właśnie wyglądało co noc, już od
prawie miesiąca.
Nie płakałam przez ten cały czas i teraz
też nie zamierzałam. Ale byłam już naprawdę blisko. Czułam, jak łzy zbierają
się pod powiekami, uporczywie szukając wyjścia. Bałam się odezwać z obawy, że
zadrży mi głos.
– Kaath? – Diana sięgnęła po cięższą
artylerię.
Zamrugałam kilkakrotnie i wzięłam głęboki
oddech.
– Nie mów tak na mnie – syknęłam cicho,
odwracając się twarzą w stronę koleżanki.
– Wiedziałam, że kłamczysz. – Twarz Diany
była praktycznie niewidoczna, ale domyślałam się, że widnieje na niej krzywy
uśmieszek.
– Zrujnowałaś moje marzenia o zostaniu
najlepszą aktorką w Strefie – mruknęłam. – O co chodzi?
– Chce mi się siku – odpowiedziała
przeciągle – ale nie chce mi się wstawać.
– Mam ci nadstawić garstkę? – zapytałam z
cichym śmiechem.
– Wytrzymam, ale dzięki za propozycję. –
Przez chwilę milczała. – Jutro minie miesiąc. Myślisz, że coś się wydarzy?
– Nie wiem, po prostu już nic nie wiem.
Pokiwała głową, jakby doskonale rozumiała
o czym mówię. Właściwie to pewnie dokładnie tak było.
– Ja mam nadzieję, że tak – powiedziała,
układając się wygodniej.
– A ja już nawet nie wiem, czy chcę ją
mieć. – Mój głos był tak cichy, że nie miałam pewności, czy mnie w ogóle
usłyszała.
– Co masz na myśli?
– A to, że straszny złamas z tej nadziei
– wyrzuciłam z siebie. – No fajnie jest ją mieć, ale sama wiesz, jakie to
uczucie, kiedy zaczyna odchodzić...
– Taa, ale w sumie co nam zostało oprócz
niej? – odpowiedziała pytaniem.
– Pełne pęcherze – mruknęłam.
– A weź mi nie przypominaj – jęknęła,
podkulając nogi.
***
Miałam
gdzieś to cholerne słońce. Już pierwsze poranne promienie wybudziły mnie z
niespokojnego snu. Postanowiłam jednak się na nie wypiąć i przewróciłam się na
brzuch, wciskając twarz w niewielką poduszkę. Od tamtego momentu minęło może
pięć minut, może pięć godzin, nie miałam pojęcia. Po prostu po jakimś czasie
poczułam, że ktoś potrząsa mnie za ramię.
– Wstawaj, Katherine.
Moje zmysły nie funkcjonowały jeszcze jak
należy, ale nie miałam wątpliwości, że to głos Diany. Mój osobisty,
oddychający, mierzący troszkę ponad metr sześćdziesiąt budzik, tak bym ją określiła.
Z głośnym jękiem podniosłam się do
pozycji siedzącej i spojrzałam na nią spode łba.
– Tak, masz rację, patrz się na mnie tak,
jakby to ja wymyśliła poranki – skomentowała, wiążąc włosy w luźny warkocz.
– Pewnie to właśnie przez to cię tu zamknęli.
– Wyplątałam się z koca i powoli stanęłam na nogach. Przeciągnęłam się leniwie
i spojrzałam w stronę jadalni. Większość dziewczyn już tam była.
– Ciebie pewnie za zbyt pozytywne
nastawienie do życia. Chodźmy.
Na śniadanie, nasza etatowa kucharka,
Micha (która tak naprawdę miała na imię Betty, ale chyba powoli zaczynałyśmy o
tym zapominać) podała kaszę mannę, której nie cierpiałam. Ale w Strefie nie
można było narzekać na jedzenie; osłodziłam czterema pełnymi łyżeczkami cukru i
jakoś poszło.
Na łazienkę też nie można było narzekać.
Trzeba było po prostu się uwijać. W prysznice wmontowane były zegary, ciepła
woda leciała tylko przez trzy minuty. Tak więc po przymusowo szybkim prysznicu,
udałam się pomóc w sadzeniu truskawek, których nasiona przyjechały w ostatniej
dostawie.
Około południa przyszła po mnie Harriet,
która nieoficjalnie nami przewodziła. Nikt jeszcze tego nie ogłosił, ale tak
było od samego początku. Sadzenie truskawek nigdy nie było zbyt porywającym
zajęciem, ale kiedy tylko Harriet zawołała mnie po imieniu, całkowicie
straciłam motywację do zabawy w ogrodnika. Wiedziałam, że to po to, żeby
porozmawiać o Labiryncie.
Przez ten miesiąc część z nas zagłębiła
się w nim dwa razy. Osobiście byłam tam tylko raz. I jeśli właśnie nie podejmowałam
prób przypomnienia sobie czegoś z przeszłości, moje myśli wracały właśnie tam.
Wędrówka, a raczej bieg przez Labirynt był nieporównywalny do niczego. Mury,
zdające się stać tu od wieków, górowały nad człowiekiem, dotkliwie
przypominając mu o jego kruchości i bezradności. Panujący tam chłód i wilgoć
sprawiały, że mimo biegu, przez całe moje ciało przechodziły dreszcze. No i
była jeszcze ta adrenalina.
Strach, wręcz namacalny. Uczucie, jakby
ktoś dyszał ci w kark. Zanim tam weszłam, nie sądziłam, że niepewność może być
podniecająca. Ale w Labiryncie właśnie tak było. Serce biło szybciej, myśli
szalały, w żołądku się kotłowało, wszystko przez nieświadomość tego, co czeka
cię za kilka metrów. Nowe przejście, wyjście, a może coś całkiem odwrotnego.
Niedawno zaczęłyśmy nazywać ich
Bóldożercami. Półzwierzęta, półmaszyny, pokryte ohydnym śluzem. Wielkie na
ponad dwa metry, a żeby było jeszcze ciekawiej, co jakieś dwadzieścia sekund
wysuwały z cielska kolce, ostre jak brzytwa. Widziałyśmy te stwory przez
niewielkie okienka w wewnętrznych ścianach Labiryntu. Zawsze w nocy, nigdy w
dzień. Przez to właśnie decydowałyśmy się tam w ogóle zagłębić. Teoretycznie za
dnia Labirynt był wolny od tych uroczych krzyżówek lodówki, szerszenia, krowy i
ślimaka. Ale czy w takim miejscu może być w ogóle coś pewnego?
Planowałyśmy tam wrócić,
najprawdopodobniej jutro. Z Labiryntu musi być jakieś wyjście, trzymałyśmy się
tego i nie zamierzałyśmy puszczać. Przez cały miesiąc żadna z nas niczego sobie
nie przypomniała, znikąd nie przyszło ocalenie. Labirynt był naszą jedyną
nadzieją, a mimo to mało było ochotników do szukania wyjścia. Jeśli o mnie
chodziło, byłam bardziej niż chętna.
Przez dobrą godzinę ustalałyśmy kto
powinien tym razem zagłębić się w Labiryncie. Wybrałyśmy czwórkę, w której
skład wchodziłam ja, Diana, Kira oraz Hazel. Kira była na oko siedemnastoletnią
Azjatką o długich czarnych włosach i równie czarnych oczach. Była na obu
wyprawach, szybko biegała i dużo widziała. Natomiast Hazel była niską blondynką
o lekko skrzeczącym głosie, z manią na punkcie ogórków. Mówię całkiem serio –
sama zasiała większość nasionek i pielęgnowała te, które już tu rosły z
niebywałą dbałością, wręcz czułością. Zdaje mi się, że nie przepadała za mną od
czasu, kiedy powiedziałam, że są lekko gorzkawe w smaku. Nie żebym rozpaczała z
tego powodu, spokojnie obejdę się bez niej i jej ogórków.
***
Kiedy
razem z Dianą wychodziłyśmy z Dziupli, zaczynałam czuć rosnącą ekscytację. Do
Labiryntu miałyśmy wkroczyć dopiero jutro, ale perspektywa wejścia tam,
perspektywa zrobienia czegokolwiek innego, wyczuliła moje zmysły.
– Masz już chyba jakiś nerwowy tik, przez
cały czas zakładałaś włosy za uszy – odezwała się Diana. – Wykładałaś,
zakładałaś, wykładałaś, zakła...
– Łapię – przerwałam jej. – Są już po
prostu za długie.
Kiedy zjawiłyśmy się z Strefie, sięgały
mi do ramion. Przez miesiąc zdążyły urosnąć już za łopatki. Niesamowicie mnie
to denerwowało.
– Może zacznij je wiązać? – zapytała
Diana z nutką ironii.
– Może je po prostu obetnę – mruknęłam i
to było jak grom z jasnego nieba. – No właśnie! Obetniesz mi włosy, okay? Zaraz
znajdziemy jakieś nożyczki i...
– Czekaj, czekaj – tym razem to ona mi
przerwała – Przecież ja nigdy nikogo nie obcinałam.
– A skąd wiesz? Może zanim tu trafiłyśmy
zamierzałaś zostać fryzjerką? – Nie czekając na jej odpowiedź, pognałam do
pomieszczenia, w którym stacjonowali nasi medycy. Porwałam nożyczki z
niewielkiego stolika i wróciłam do Diany.
– Ja nie wiem, Katherine – zaczęła
niepewnie. – Na pewno zrobię to nierówno.
– No i kogo to obchodzi? Po prostu ciachniesz
to siano nożyczkami i po sprawie. – Pociągnęłam
ją w stronę stolików stojących przy miejscu na ognisko.
Klapnęłam na ziemi, a ona usiadła na
ławce za mną.
– Jesteś pewna? – zapytała, biorąc ode
mnie nożyczki.
– Jak cholerka. – Odrzuciłam wszystkie
włosy do tyłu. – Tnij.
– Dobra, pamiętaj, że ostrzegałam. –
Złapała część moich włosów, ciągnąc mnie przy tym strasznie, zapewne całkiem
niechcący. – Do karku? – upewniła się.
– Po prostu to zrób. – Usłyszałam
charakterystyczny dźwięk ścinanych włosów. Trwało to góra dziesięć minut. Diana
wstała i przypatrzyła się swojemu dziełu.
– No – mruknęła. – Gorzej niż wcześniej
nie wyglądasz.
Już miałam jej odpowiedzieć, kiedy całą
Strefę wypełnił intensywny dźwięk. Dźwięk przypominający wycie syreny.
Margo
Bądź
dzielna.
Pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, gdy
tylko odzyskałam przytomność, było powietrze. Gwałtownie wzięłam głęboki
oddech, jakby miano mi za chwilę odebrać wszelaki dostęp do tlenu.
Wokół siebie widziałam tylko ciemność,
nic poza tym. Podnosząc się, zaczęłam się cofać. Potknęłam się o coś leżącego
na ziemi i wyrżnęłam do tyłu, uderzając przy tym o metalową ścianę. Przeklęłam
siarczyście pod nosem, gdy przy uderzeniu coś metalowego spadło z góry i
przywaliło mi w nos. Po chwili poczułam, jak ciepła krew spływa mi z nosa na
wargi.
Wtedy podłoga zadrżała. Starałam się
czegoś złapać, lecz wciąż nic nie widziałam. Podciągnęłam nogi bliżej, kuląc
się w sobie. Nagle rozbrzmiały dźwięk metalowych łańcuchów i zgrzytu starej
maszynerii odbił się jękliwym echem po metalowych ścianach miejsca, w którym
się znalazłam. Wtedy do głowy przyszło mi tylko jedno określenie. Klatka.
Poczułam, jak coś szarpnęło, a jęk i
zgrzyt się nasiliły. Jechałam do góry.
Przesuwając się głębiej pod ścianę,
zakryłam twarz dłońmi. Margareth, moje imię.
Starałam się przypomnieć sobie resztę,
ale nie potrafiłam. Czułam się pusta, jakby ktoś okradł mnie z wszystkiego – z
mojego życia, z moich wspomnień, z samej mnie. Zabrał je i zostawił tylko imię,
które z resztą było tak samo niepoprawne jak cała reszta. Nie należało do mnie,
wiedziałam o tym. Odebrano mi wszystko.
Zacisnęłam oczy, próbując przypomnieć
sobie cokolwiek. Choćby najmniejszą rzecz, która kiedyś czyniła mnie... mną.
Nie umiałam. Miałam wrażenie, że wszystkie wspomnienia, które jeszcze zdążyły
się zachować, uciekają bez cienia szans na złapanie i zatrzymanie ich. Tak
jakbyś próbował chwycić wodę w dłonie. Zostaną ci co najwyżej pojedyncze krople
bez większego znaczenia. Moimi pojedynczymi kroplami były oczy. Duże, spokojne,
niebieskie oczy. Z kurzymi łapkami w kącikach, ta osoba się uśmiechała. To był
chłopak. Nie potrafiłam dokładnie przywołać jego twarzy, widziałam tylko oczy.
I słyszałam tylko dwa słowa. „Bądź dzielna”.
Krzyknęłam z frustracji, zaciskając
dłonie w pięści. Czemu nic nie mogłam sobie przypomnieć? Mój umysł działał bez
żadnego zarzutu. Wiedziałam, jak funkcjonuje ten świat, potrafiłam przywołać
wiele obrazów. Śniegu, plaży i szumiącego oceanu, nocnego nieba, jesiennego
lasu. Potrafiłam przywołać różne widoki, dźwięki, zapachy, smaki. Jednak nic,
co miało by związek z moim poprzednim życiem. Tylko te oczy i dwa słowa.
Podniosłam się na chwiejnych nogach, nie
mogąc dłużej znieść swojej bezczynności. Oczy już przyzwyczaiły się do ciemności,
widziałam ciemne kształty oświetlane tylko bladym i wyjątkowo marnym światłem,
wydobywającym się z szybu i wpadającym do środka przez liczne szpary w
ścianach. Kształty okazały się być pudłami i płóciennymi workami. Obeszłam całą
klatkę, szukając czegoś, przez co będę mogła wyjść, gdy tylko winda, ciągnąca
mnie w górę, się zatrzyma. Nie znalazłam nic. Na środek podłogi przeciągnęłam
największe pudło i weszłam na nie, starając się znaleźć wyjście u góry.
Podparłam sufit rękoma i z całą siłą, na jaką było mnie stać, spróbowałam
podnieść go choć trochę do góry, licząc, że jest to coś w rodzaju klapy. Nie
udało się.
– Cholera! – Zeskoczyłam na ziemię i z
rozmachem kopnęłam najbliżej leżące pudło. Z jego wnętrza dobiegł mnie cichy
skowyt.
Zdezorientowana odskoczyłam do tyłu,
prawie zaliczając kolejną glebę. Klatka wciąż bujała się na boki i bynajmniej
nie pomagało mi to w utrzymaniu równowagi. Mimo lekkiego niepokoju podeszłam do
pudła, czy raczej jak się okazało, mniejszej metalowej klatki, i zdarłam z niej
materiałową narzutę. Ku mojemu zaskoczeniu w środku zobaczyłam psa.
Przykucnęłam, a pies, zawodząc cicho,
wycofał się w najdalszy kąt.
– Nie bój się – powiedziałam spokojnym
głosem. – Nie zrobię ci krzywdy.
Szybko odszukałam zasuwę i ją otworzyłam. Podsunęłam zwierzęciu swoją
dłoń. Z początku nieufnie na nią spojrzało, jednak po dłuższej chwili
wyczołgało się na zewnątrz, dając się głaskać i bezwstydnie się przymilając. Na
klęczkach podeszłam do ściany i oparłam się o nią plecami. Pies podążył za mną
i położył się obok.
Spojrzałam na niego. W tych ciemnościach
widziałam tylko, że jego długa i gęsta sierść ma ciemny kolor z niewielkimi
jaśniejszymi miejscami.
Pogłaskałam go delikatnie za uchem.
– Teraz jesteśmy tu tylko ty i ja, co?
Na dźwięk mojego głosu odwrócił głowę i
spojrzał na mnie dużymi, błyszczącymi oczami. Szczeknął głośno w odpowiedzi.
– Cicho – upomniałam go, gdy metaliczne
echo jego głosu boleśnie odbiło mi się w uszach.
Mijały minuty, a każda z nich przeciągała
się w godziny. Miałam wrażenie, że spędziłam w tej klatce całą wieczność.
Strach i frustracja w końcu ustąpiły miejsca skrajnej ciekawości. Sięgnęłam do
najbliższego pudła i poszukałam otwarcia. Drewniane pudełko jednak nie
spieszyło się, by mi pomóc. Chciałam je odwrócić, ale było wyjątkowo ciężkie.
Uparłam się jednak i przewróciłam je na bok. Ze środka wydobył się dźwięk
przypominający rozsypywane sztućce. Jeszcze bardziej zaintrygowana, ponownie
obmacałam całe pudełko. Nie znalazłam żadnego zawiasu, zamka, czy czegokolwiek.
Wyczułam jednak niewielką szparę między wiekiem a bokiem pudełka. Wsunęłam w
nią palce i, nie zważając na ból, spróbowałam podważyć wieko, lecz nic z tego
nie wyszło. Poczułam mokry nos mojego psiego towarzysza na policzku. Lekko
odtrąciłam zwierzę ramieniem. Potrzebowałam otworzyć to pudełko. Teraz. Czułam,
że mam na sobie luźne spodnie wojskowe, sięgnęłam więc rękami do kieszeni,
które niestety były puste. Wtedy wpadłam na inny pomysł. Sprawdziłam wyżej i
uśmiechnęłam się z tryumfem.
Szybko ściągnęłam skórzany pasek i za
pomocą metalowej klamry podważyłam wieko na tyle, by móc wsunąć dłoń i wybadać,
co jest w środku. I bynajmniej nie spodobało mi się to, co tam znalazłam.
W środku były noże. Różnej wielkości, ale
wszystkie ostre, co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości.
Odsunęłam się od pudełka. Boże, dokąd oni
mnie wiozą? Strach powrócił na nowo, ze zdwojoną siłą.
Budzę się w ciemnej, metalowej klatce,
bez pamięci. W środku razem ze mną znajdują się pudełka z białą bronią i pies.
To nie brzmiało dobrze. To brzmiało tragicznie.
Przygryzłam wargę, aż poczułam na języku
smak krwi. Czy wiozą mnie na śmierć? Jeżeli tak, to dlaczego tak to ma
wyglądać? Dlaczego odebrali mi pamięć? Po co im tyle noży? Po co im pies?
Jeżeli nie na śmierć to gdzie? Czy mógł
to być rodzaj więzienia? Ale co mogłam zrobić, by być ukarana w taki sposób? W
ogóle... ile mogłam mieć lat?
To ostatnie pytanie przeraziło mnie
jeszcze bardziej niż pozostała reszta. Byłam okradziona z wszystkiego aż do
tego stopnia, że nie wiedziałam, w jakim jestem wieku. Boże drogi, nie
widziałam nawet, jak wyglądam.
Sięgnęłam dłońmi do swojej twarzy, ale
poczułam tylko ból w obitym nosie. Świetnie. Miałam krótkie, rozczochrane włosy
przewiązane jakąś szmatką – to wszystko, co udało mi się ustalić.
Zaczęłam się zastanawiać czy moja mama
też miała takie krótkie włosy. Jak w ogóle wyglądała? A mój tata? Miałam w
ogóle rodziców? Takich prawdziwych? Jeżeli gdzieś tam byli, dlaczego pozwolili
na to, bym skończyła w taki sposób?
Wtedy sobie przypomniałam, tak nagle, że
aż gwałtownie wciągnęłam powietrze. Mój brat. Miałam brata. Te oczy, te słowa.
To był on.
„Bądź dzielna”. Czy on wiedział?
Wiedział, że wyląduję w takim miejscu, że nie będę nic pamiętała? Dlaczego
miałam być dzielna, co mnie czekało?
Te wszystkie pytania tłukły się w mojej
głowie, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. Wydałam z siebie głuchy jęk, na
co pies leżący obok podniósł się i spojrzał na mnie uważnie.
Wtedy klatka, skrzypiąc i zawodząc,
zatrzymała się z gwałtownym szarpnięciem. Głuchy odgłos metalu rozniósł się
echem po pudle. Jeszcze przez chwilę klatka chwiała i kołysała się na boki, po
czym w końcu zamarła. Potem była już tylko cisza.
Podniosłam się z ziemi i czekałam. Jednak
nic się nie działo. Upłynęła może jakaś minuta i w końcu nie wytrzymałam.
– Pomocy! – wrzasnęłam, a pies zawtórował
mi głośnym szczeknięciem. – Halo! Niech mnie ktoś stąd wypuści!
Podbiegłam do przeciwległej ściany i uderzyłam
w nią pięściami. Oprócz głuchego echa nic mi nie odpowiedziało.
Ponownie krzyknęłam. Nic.
Po raz kolejny obeszłam klatkę, szukając
wyjścia, jednak nie pojawiło się ono w żaden magiczny sposób. Miałam ochotę się
rozpłakać. Przecież musiało być jakieś wyjście, którędyś musieli mnie tu
wsadzić.
Wróciłam do pudełka z nożami. Wyciągnęłam
ze środka dwa największe, jakie udało mi się złapać i skierowałam się do jednej
ze ścian z prześwitującymi szparami.
Nagle nade mną rozległ się brzęk. Podniosłam
wzrok w momencie, w którym na suficie pojawiła się cienka linia światła.
Wyjście.
Patrzyłam, jak linia rozszerza się, a
sufit, który okazał się być rozsuwanymi drzwiami, otwiera się ze skrzypieniem.
Światło zabolało moje przyzwyczajone do
ciemności oczy. Odwróciłam wzrok, zasłaniając twarz ramieniem.
– O cholera – usłyszałam z góry.
– Co?
– Co się stało?
– Dajcie mi przejść!
– Niech ktoś powie, że tym razem to
jakieś porządne kosmetyki, błagam.
– O co chodzi?
– Zaraz ci wsadzę ten łokieć tam, gdzie
byś go mieć nie chciała, patyku!
– Ej, Kira, co tam jest?
– Przesuń się stąd, nie jesteś tu jedyna,
łajzo!
Wciąż mrużąc oczy, wychyliłam się zza
ramienia. Światło dalej mnie kuło, ale nie tak bardzo jak na początku. Teraz
patrząc w górę, widziałam ciemne sylwetki, stojące dookoła wejścia do klatki.
Dopiero po chwili nabrały wyraźnych kształtów, a mój wzrok, powoli
przyzwyczajający się do światła, wyostrzył się, przez co w końcu mogłam ujrzeć
twarze zebranych.
Z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że to
same dziewczyny, nastolatki. Przepychały się, walcząc o miejsce nad wyrwą, by
móc zobaczyć wnętrze klatki.
W końcu jedna z nich się odezwała.
– Przysłali nam dziewczynę.
Miałam wrażenie, że każda z nich
wstrzymała oddech. Chwilę później zaczęły się przekrzykiwać i ponownie
przepychać, tym razem, by móc zobaczyć mnie. Jakbym była jakimś eksponatem w
muzeum.
– Zamknijcie się wszystkie! – Krzyk
jednej z nich skutecznie uciszył całą resztę. Po chwili właścicielka głosu
przedarła się przez tłum towarzyszek i zeskoczyła na nierozsunięty kawałek
sufitu.
– Nawet się do mnie nie zbliżaj –
warknęłam, wyciągając przed siebie rękę z długim nożem.
Dziewczyna była całkiem wysoka. Kucnęła,
by móc na mnie spojrzeć z bliższej odległości. Miała ciemne, lekko kręcone
włosy i mały nos. Policzki pod dużymi, czekoladowymi oczami miała lekko
podpuchnięte. Popękane wargi wykrzywiła w kwaśnym uśmiechu. To przeważyło szalę,
na której postawiłam chęć rozpłakania się i chęć wydłubania im oczu.
– I co się, kuźwa, głupkowato szczerzysz,
co? – fuknęłam na nią, wymachując nożem. – Śmieszy cię, frajerko, że gniję w
tej pieprzonej klatce?
Pies zawtórował kilkoma szczeknięciami,
co podniosło mnie trochę na duchu. Przynajmniej nie byłam sama, wsparcie psa
wciąż było lepsze niż wsparcie drewnianych skrzyń.
– Przyznajcie się wszystkie, że to wy
mnie tu, kuźwa, wsadziłyście! Zadowolone z siebie, kuźwa, jesteście? Cholernie
was to bawi, co nie? No powiem wam, że ja też się uśmiałam! Za wszystkie,
kuźwa, czasy! Pieprzone... Kim wy w ogóle jesteście?
Ostatnie pytanie wykrzyczałam z uniesioną
głową, patrząc butnie na oniemiałe nastolatki. Przez chwilę żadna z nich się
nie odezwała, najgłośniejszym dźwiękiem był mój przyspieszony oddech. A potem
stało się coś, co upewniło w przekonaniu, że otaczają mnie osoby z psychicznymi
problemami. Kucająca przede mną dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i wydała z
siebie krótkie parsknięcie.
– No, no – odezwała się, kręcąc głową – gadane
to ty masz niezłe.
– Odejdź ode...
– Och, proszę. Oszczędźmy sobie tego,
miałaś już swoje wejście smoka, wystarczy ci. Bądź łaskawa odłożyć ten nóż,
wziąć kilka głębokich oddechów i wypakować stąd swoje kościste dupsko. Trzeba
zobaczyć co z twoim nosem, bo krwista czerwień to zdecydowanie nie twój kolor.
Przez dłuższą chwilę patrzyłam na nią
spod przymrużonych powiek. Bynajmniej nie takiej reakcji się spodziewałam.
Niedbałym ruchem dłoni przetarłam miejsce nad wargą poplamione krwią z nosa.
– Wiesz co, niespecjalnie mnie obchodzi,
co uważasz za mój kolor, a czego nie. Szczerze powiedziawszy, mam to bardzo
głęboko w swoim kościstym dupsku – parsknęłam w odpowiedzi. Nieszczególnie
pociągała mnie wizja wyjścia z metalowej klatki i stawienia czoła temu, co na
mnie tam czekało. Miałam wrażenie, że wszystkie dziewczyny, na czele z kucającą
nade mną brunetką, po prostu robią sobie ze mnie jaja. I nieszczególnie mi się
to podobało.
– Jedyną rzeczą, która mnie teraz
cholernie interesuje, a na którą nie raczyłaś mi łaskawie odpowiedzieć, jest to
kim jesteście. Co tu się w ogóle dzieje i...
Zanim się dobrze rozpędziłam ze swoją
listą interesujących mnie pytań, przerwała mi
kolejna dziewczyna, która wyszła przed tłum zebranych. Była niska, lekko
przy kości, a długie, ciemne włosy miała związane w przerzucony przez ramię,
luźny warkocz.
– Co to za szczeniak? – spytała.
– Masz na myśli psa czy ją?
Na te słowa aż się zagotowałam w środku.
Ta sytuacja była jednym, wielkim żartem. Ledwo zdążyłam otworzyć usta,
dziewczyna w kręconych włosach znowu zwróciła się do mnie.
– Masz zamiar się w końcu ruszyć, czy
nie? Jak dla mnie możesz tu siedzieć, ale jeśli dobrowolnie nie wyjdziesz stąd
przed upływem tygodnia, to mogę ci obiecać, że wytargamy cię siłą.
Wzięłam głęboki oddech. Bałam się tego,
co mnie czeka na górze, jednak nie chciałam dłużej nic nie robić. Poza tym,
póki co żadna z nich nie wyglądała na skłonną odpowiedzieć na którekolwiek z
moich pytań. Zaczęło się po prostu świetnie.
Nie wypuszczając noża z dłoni postawiłam
największe pudło do pionu i wspięłam się na nie. Złapałam się brzegu
rozsuwanego sufitu i z pomocą dziewczyny wgramoliłam się na górę.
– Byłabyś tak miła i odłożyła ten nóż na
bok, Szczeniaku? – spytała ta z warkoczem.
Wyprostowałam się gwałtownie i spojrzałam
na nią przymrużonymi oczami.
– Czy ty właśnie nazwałaś mnie...
– Szczeniakiem, dokładnie tak – odparła
zakładając ręce na piersi. – A teraz bądź łaskawa ruszyć się stąd, by
dziewczyny mogły wypakować Pudło.
Druga z nich złapała mnie za łokieć i
wypchnęła na zewnątrz.
Wciąż byłam lekko osłabiona, od tego
światła zakręciło mi się w głowie. Nie potrafiłam zrozumieć, gdzie jestem, ani
tym bardziej – dlaczego. Nie potrafiłam zrozumieć zachowania tych dziewczyn,
ani faktu, przez który nie widziałam tu żadnego chłopaka, ani żadnej osoby
dorosłej. Nie rozumiałam sytuacji w jakiej się znalazłam, nie rozumiałam
kompletnie nic.
Rozejrzałam się dookoła, czując na sobie
ich spojrzenia i wytknięte palce. Słyszałam ich poszeptywania, jednak nie
wsłuchiwałam się w nie, zbyt przejęta widokiem, jaki zastałam.
Znajdowałam się na terenie wielkości
kilku boisk piłkarskich. Teren tworzył idealny kwadrat, otoczony wysokimi na
kilkadziesiąt metrów, porośniętymi gęstym bluszczem, kamiennymi murami.
Pośrodku każdej ze ścian znajdowała się wielka szczelina, za którymi ciągnęły
się ciemne korytarze. Podłoże obrastała trawa, bliżej murów były to jednak
kamienne płyty, spomiędzy których pęknięć wystawały nieliczne chwasty. W
najbliższym rogu dostrzegłam lichy, drewniany budynek, mocno wyróżniający się
na tle kamiennych ścian. W jego pobliżu rosło kilka drzew, jednak prawdziwy las
znajdował się po drugiej części terenu, ale wyglądał na lekko obumarły. W innym
narożniku dostrzegłam zagrody dla zwierząt i, zajmujące dość sporo miejsca,
uprawy rolne. Najbliżej znajdującym się budynkiem, a przynajmniej jego imitacją,
była stojąca na niewielkim podwyższeniu dwuścienna kuchnia polowa, a
przynajmniej tak zakładałam, dostrzegając coś na kształt lodówki i kuchenki w
jej rogu. Pod drewnianym dachem podwieszone były bukiety suszących się ziół i
metalowe garnki. Przed kuchnią, na kamiennej płycie stało kilka dość sporych,
krzywo zbitych stołów z równie krzywymi ławkami. Z powrotem wróciłam wzrokiem
do jednej z wielkich szczelin. Czy to mogło być wyjście...?
– Gdzie ja jestem? – wydusiłam z siebie.
Mój głos był teraz lekko zachrypnięty i nosowy.
Od środka zalewała mnie fala skrajnych
emocji. Byłam przerażona, miałam ochotę jak najszybciej stąd uciec. Czułam się
zagubiona i spanikowana, a jednocześnie lekko zaintrygowana. Po prostu
chciałam, żeby ktoś w końcu mi wyjaśnił co się dzieje.
Podeszła do mnie dziewczyna z kręconymi
włosami i położyła mi rękę na ramieniu.
– Wiesz, naprawdę współczuję ci chwili, w
której dowiesz się wszystkiego.
– Nie strasz jej jeszcze bardziej,
Katherine. – Dzięki dziewczynie z warkoczem w końcu poznałam imię jednej z nich.
– Powodzenia. – Uśmiechnęła się do mnie niemrawo i dodała, odchodząc z Kath: –
W tym miejscu to nie my jesteśmy twoimi wrogami.
– Chodź. – Poczułam, jak ktoś łapie mnie
za nadgarstek. Odwróciłam się i spostrzegłam ciemnoskórą, krótko ostrzyżoną
dziewczynę, która cały czas bacznie przyglądała mi się z boku. – Rozejść się! –
wrzasnęła na pozostałe dziewczyny. – Nie macie innych rzeczy do roboty
przypadkiem?!
Zaczęły się rozchodzić, choć widać było,
że robią to z oporem. Idąc, oglądały się jeszcze za siebie, patrząc na mnie z
nutką niepokoju i ciekawości. Przyjrzałam im się uważniej. Było ich może ze
trzydzieści. Różnego wzrostu, różnej postury, różnej rasy, w różnym wieku.
Miały na sobie zabrudzone ubrania, miejscami lekko poszarpane. Co one tu
robiły?
Przy metalowej klatce, oprócz kilku z
nich zajmujących się wynoszeniem pudeł na zewnątrz, zostałam tylko ja,
ciemnoskóra dziewczyna i blondynka opierająca się plecami o stalowy maszt, na
którego szczycie zawieszona była kolorowa flaga.
– Sonya, znajdź dla naszej nowej
koleżanki jakiś śpiwór czy coś – ciemnoskóra zwróciła się do blondynki. Ta w
odpowiedzi skinęła głową i bez słowa ruszyła w kierunku drewnianego budynku.
– Jestem Harriet – przedstawiła się
dziewczyna, odciągając moją uwagę od odchodzącej Sonyi.
Nie odpowiedziałam. Nie ufałam jej. Nie
ufałam żadnej z dziewczyn znajdujących się tutaj, nie ufałam temu miejscu, nie
wiedziałam nawet, czy mogę ufać samej sobie.
– Co to za miejsce? Dlaczego tu jestem?
Kim jesteście, skąd wzięłam się w tej klatce i dlaczego nic nie pamiętam? –
wyrzuciłam z siebie.
– Chciałabym móc odpowiedzieć ci na
wszystkie pytania, ale nie potrafię – odparła Harriet lekko wzruszając
ramionami. – To jest Strefa, my jesteśmy Streferkami. Na resztę nie umiem ci
udzielić odpowiedzi.
– Ale...
– Wiemy niewiele więcej niż ty. Jakiś
miesiąc temu obudziłyśmy się tu, podobnie do ciebie, bez pamięci. Z tym, że nie
było tu nikogo, kto by nam cokolwiek wyjaśnił. Trzydzieści sześć nastolatek
pamiętających zaledwie swoje imię, bez bladego pojęcia, o co chodzi.
– Brzmi bardzo wiarygodnie – mruknęłam.
– Dzięki, że to powiedziałaś, sama bym na
to nie wpadła – skomentowała, wywracając oczami, po czym ruchem ręki nakazała
mi za sobą iść. – W tym momencie jest nas dwadzieścia siedem, dziewięć z nas
nie żyje. Zginęły, próbując się stąd wydostać.
Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w
twarz.
– Jak... jak to?
– Widzisz te mury? – Kciukiem wskazała na
obrośnięte bluszczem wysokie ściany. – Za nimi znajduje się Labirynt. Czaisz?
Jakiś psychopata umieścił nas w Labiryncie, wcześniej wymazując nam pamięć.
Umieścił grupę nastolatek, z czego najmłodsza może mieć jakieś jedenaście lat,
w cholernym Labiryncie, a teraz przysłał nam kolejną. Nie wiem, czego oczekuje,
naprawdę. Być może nie chcę wiedzieć. Teraz po prostu zamilknij, bo na
większość z twoich pytań prawdopodobnie nie będę znała odpowiedzi. Zamilknij i
słuchaj, bo nie będę powtarzać. Pokażę ci Strefę, powiem wszystko co wiem. Ale
musisz mi obiecać jedno.
Zatrzymała się i spojrzała mi w oczy.
Bałam się tego, co mogę za chwilę usłyszeć. Z każdym słowem serce biło mi coraz
mocniej. Nie wierzyłam w to, co słyszałam, nie chciałam wierzyć.
– Od teraz jesteśmy w tym wszystkim
razem, czymkolwiek by to nie było. Od teraz jesteśmy rodziną. Ja jestem twoją
siostrą, a ty jesteś moją. Obiecaj mi, że wszystko, co będziesz robić w Strefie
i za jej murami, będziesz robiła z uwzględnieniem dobra nas wszystkich. Obiecaj
mi to.
Przez dłuższą chwilę tylko patrzyłam w
jej ciemne, pełne zawziętości oczy. Byłam w tym miejscu zaledwie od kilku
minut, a ona wymagała ode mnie takiej deklaracji. Jednak coś w wyrazie jej
twarzy mnie poruszyło i nie mogłam odpowiedzieć inaczej.
– Obiecuję.
Harriet uśmiechnęła się, jej twarz
złagodniała.
– Dobrze. A teraz chodź, pokażę ci
wszystko.
Posłusznie ruszyłam za nią. Czułam się
dziwnie. Jakbym zaczynała nowe życie, a wszystko, co zostawiłam za sobą, miało
już nigdy nie powrócić. Nie chciałam dopuszczać do siebie tej myśli. Usilnie
starałam się wierzyć, że gdzieś jest wyjście z tego Labiryntu. A przecież musi
być, zawsze jakieś jest.
Idąc wolnym krokiem za tłumaczącą mi
wszystko Harriet, za najważniejszy cel i priorytet obrałam sobie znalezienie
wyjścia, odzyskanie pamięci i powrót do dawnego życia. Zamknęłam powieki,
przywołując widok błękitnych oczu brata. Był wszystkim, co łączyło mnie z moją
przeszłością. Wszystkim, czego kurczowo się trzymałam w tym nowym, dziwnym
świecie i co nie pozwoliło mi się doszczętnie rozlecieć.
Wzniosłam twarz ku górze i spojrzałam w
niebo. Przynajmniej ono wyglądało normalnie. I właśnie to sprawiło, że wstąpiło
we mnie coś, co chyba można nazwać nadzieją. To niebo, które zawsze było takie
samo. Niebo, łączące mnie ze wszystkimi dziewczynami tutaj. Łączące mnie z moim
bratem. I łączące mnie z tą osobą, którą byłam kiedyś. Nieważne, czy byłam w
Strefie, czy poza nią, cokolwiek to znaczyło. Było tam niebo, dokładnie takie
samo jak tutaj. Miałam tylko nadzieję, że w Labiryncie również będzie tak
wyglądać. I zamierzałam się o tym przekonać na własne oczy.
Bo przecież będę dzielna, prawda?